Nawet najlepszym zdarzają się wpadki, o czym w ostatnich latach mieliśmy okazję przekonać się co najmniej kilka razy. Prawdziwe ikony gitarowej muzyki miast próbować pokazać się z innej strony, już nie po to, aby zadowolić fanów, a przede wszystkim, siebie i własne ambicje, tkwią w swoich strefach komfortu, błądząc przy tym jak we mgle i szukając sposobu na to, aby z batalii na rynku muzycznym wyjść z twarzą. W przypadku Australijczyków z AC DC, niekwestionowanej ikony hard rocka, nie ma chyba szans na dobre dni, i bynajmniej nie mam tutaj na myśli ostatniej, mocno krzywdzącej i szokującej zmiany w składzie formacji.
Jeszcze na moment o roszadach. Perkusista grupy, Phill Rudd, znany z wybijania najbardziej siermiężnych rytmów 4/4, odkrył na nowo pasję do ciężkich używek, a dodatkowo odnalazł w sobie nutkę mordercy, grożąc swoim kolegom śmiercią. Cóż, o tym, że ludziom miesza się w głowach od sławy i pieniędzy, wiemy nie od dziś. Jednak jegomość Rudd poszedł o krok za daleko. Druga sprawa, chyba najbardziej wpływająca na wizerunek zespołu, to odejście Malcolma Younga - podpory wizualnej, marketingowej, a przede wszystkim, rytmicznej zespołu. Gitarzysta będący znakiem rozpoznawczym AC/DC opuścił i tak tonący okręt z racji na postępującą demencję. Według mnie decyzja słuszna i podyktowana szacunkiem do samego siebie.
Co z muzyką? Podobnie jak w przypadku choćby Motorhead i wielu innych, nie zmieniło się nic. Nawet jeżeli "Rock Or Bust" jest zlepkiem riffów wyciągniętych z szuflady, to trafia w gusta fanów głodnych dźwięków swoich ulubieńców jak niedźwiedź po śnie zimowym wychodzący na żer. Jakość tych dźwięków roztrząsać można z perspektywy niedzielnego słuchacza, który rzeczywiście szesnasty album Australijczyków polubi za formę oraz wymowną i jak zawsze prostą treść. Druga tyczy się prawdziwych fanów, znających każdy riff z pierwszej, dziesiątej i Bóg wie jeszcze której płyty.
Co z tego, że wszystkie gitarowe zagrywki są łudząco podobne (o ile nie są podparte na bluesowym fundamencie) - oddani legendzie fani nie odpuszczą, kupią album za 59,99 i z dumą będą słuchać bardzo przeciętnej płyty jednego z największych zespołów w historii muzyki.
Jedyne co nie rozczarowuje to głos Briana Johnsona. Ten jakby w ogóle się nie zestarzał, nadal śpiewa o dziewczynach, samochodach i luzie. Czy gościowi który niebawem dobije do siedemdziesiątki to przystoi? Nie, ale to w końcu rock`n`roll i kwintesencja przyjętej przed laty formuły. Wszystko ma się tu zgadzać, a wycieczki w inną niźli znaną od lat stronę nie mogą mieć tutaj miejsca.
Zestaw premierowych utworów jawi się więc jako odpowiednik wielu klasyków z bogatego back catalogue zespołu i gdybym był ślepo zapatrzony w twórczość AC/DC, miałbym im to za złe. A jako że mam do tej formacji stosunek tak luźny, jak oni do zaspokajania własnych muzycznych aspiracji, "Rock Or Bust" słucham bez jakiejkolwiek spiny. Ot, z ciekawości, aby sprawdzić czy giganci, dinozaury i wielcy możni gitarowego świata wciąż są w stanie kruszyć mury brzmieniem i walić w pysk topornym rytmem.
To akurat nadal wychodzi im doskonale i gdyby na "Rock Or Bust" nie składał się dość przypadkowy zlepek pomysłów starszego z braci Young, byłbym skłonny wystawić temu krążkowi wyższą notę. Oczywiście AC/DC sami muzycy i fani mogą mieć argument wieku i chęć grania tego co (znowu) chcą usłyszeć fani, ale wierzę w to, że jeśli dojdzie do kolejnej płyty, już w zasadzie na pożegnanie ze sceną, AC/DC powrócą w wielkim, niemal bluesowym stylu jak na początku swojej kariery.
Grzegorz "Chain" Pindor