Djent dotarł już nawet do Antypodów. I dobrze, bo to, co prezentują debiutanci z Circles to naprawdę słuszna porcja metalowej muzyki. Sześcioutworowy minialbum zatytułowany "The Compass" jest m.in. przedsmakiem zbliżającego się longplaya. Ale nim ten ujrzy światło dzienne, warto obrać kierunek jaki wskazuje nam kompas. Jedno jest pewne, gdziekolwiek by to nie było, i tak warto zaryzykować.
Sześć utworów Circles utrzymanych jest w średnio szybkich typowo djentowych tempach, przywodzących na myśl, zarówno brzmieniowo, jak i kompozycyjnie, dokonania Periphery, z tą jednak różnicą, że mniej matematycznie a z większą dozą emocji (posiłkowanie się symfonicznymi pasażami) i ZNACZNIE lepszych wokali.
Perry Karkidas dysponuje ciekawszą barwą niźli Spencer z Periphery, a i ryknąć umie niżej niźli amerykański kolega. Ogółem, to Circles wydaje się być taką powiedzmy umownie bardziej rockową wersją Periphery. Utwory bardzo łatwo zapamiętać, a co rusz wplatane sample i efekty dodają smaczku, do skądinąd i tak bardzo dobrej całości.
Szczególnie podobają mi się te bardziej stonowane, przestrzenne partie bardziej kojarzące się z post-rockiem niźli z metalem w ogóle. Circles ma zresztą tendencję do grania zarówno wolniej, jak i lżej - co jest na korzyść, bo w tych szczególnych momentach widać talent wokalny Perry'ego. Oczywiście, Australijczycy wiedzą jak dołożyć do pieca w typowo Meshuggahowym stylu ("Act III”), co świadczy o zróżnicowaniu "The Compass". I będąc zupełnie szczerym, na "The Compass" wad po prostu nie ma. To idealny materiał zarówno do kupna, jak i do otrzymania w prezencie do recenzji. Bardzo reprezentatywny krążek, który pozwala wierzyć w to, że nowy gatunek muzyki powoli, stopniowo dociera nawet w na dalsze zakątki świata, uzmysławiając nam, że dobra muzyka tylko czeka na wydanie.
Zaskoczeniem jest realizacja tego materiału w swoim własnym kraju. Jeszcze tylko polska nie ma tak dobrej produkcji, ale być może to się kiedyś zmieni. Dziwi jednak to, że zespół praktycznie z nikąd nagrywa taki mini album, na który pewnie nie poszły jakieś kolosalne pieniądze, i ląduje sobie w Basick Records - raju dla progresywnych formacji. Życzyłbym niektórym polskim załogom podobnej ścieżki kariery, bez męczenia buły w rodzimych studiach - albo, może faktycznie u nas, ale w Hertz Studio. Ciekaw jestem jak z djentem poradzili by sobie bracia Wiesławscy. Bo ileż mogą nagrywać death metal. Ktoś chętny to sprawdzić? Tanio pewnie nie będzie (śmiech).
Basick Records
Grzegorz "Chain" Pindor