Po najgorszym albumie w karierze i jednym z największych heavy metalowych rozczarowań XXI wieku czołowi przedstawiciele tego gatunku, ojcowie chrzestni patosu a zarazem zadziorności, skórzanych ciuchów, melodyjnych refrenów i łatwo wpadających w ucho riffów, przypomnieli sobie nie tyle własny materiał sprzed lat, ale to, jak grać metal przez duże M.
Poprzedzający odkupiciela krążek zatytułowany "Nostradamus" równie dobrze mógł być deską do trumny Brytyjczyków. I prawie do tego doszło. Grupa zawieszała działalność, groziła oficjalnym rozpadem, ale - ku uciesze milionów - doszła do wniosku, że jeszcze pokaże światu, co w heavy metalu ma do powiedzenia. Na "Redeemer Of Souls" panowie mielą wszystkie znane już schematy i motywy w tym ze swoich najlepszych w dorobku albumów, ale robią to na szczęście w taki sposób, że aż chce się tego słuchać. Szanowna młodzieży i domorośli heavy metalowi słuchacze: królowie są tylko jedni i noszą imię Judas Priest.
W zespole jakiś czas temu pojawił się nowy, niemłody nabytek. Były gitarzysta Voodoo Six, Richie Faulkner, będący współkompozytorem części materiału. Wnoszę, że to właśnie dzięki niemu grupa cofnęła się do swoich najlepszych czasów. Ponadto, co być może jest również jego zasługą, stricte brzmieniowo "Redeemer of Souls" to żyleta i jak na standardy heavy metalu, rzecz naprawdę nowoczesna i prędzej kojarząca się ze Steel Panther.
Kolejną nowością i zarazem sporym zaskoczeniem są rozbudowane gitarowe sola przypominające bardziej pojedynki znanych z tego kunsztu mistrzów niż rzeczywiście sensowne partie. O tym, czy jednak mają rację bytu, przekonajcie się sami. Według mnie Judas Priest w takiej odsłonie, może nawet zawadiackiej, ot, co by się popisać - też jest, a dosadniej, brzydko mówiąc, spoko.
Na "Redeemer Of Souls" składają się zarówno bardziej marszowe i wyróżniające się na tle reszty kompozycje jak i klasyczne heavy metalowe, ocierające się o stadionowe granie petardy. Judas Priest przez lata wypracowali sobie dobry przepis i formułę na to, jak grać zarówno ostro, jak i intensywnie, a jednak z lekkością i przebojowością z której heavy metal słynie.
Od czasu do czasu zdarzają im się wpadki jak zbyt toporne i odtwórcze "Hell & Back", lecz wybaczam. To Judas Priest. Nie mam klapek na oczach, ale nie uważam, że taki zespół trzeba za coś szczególnie ganić. Grają bo mogą, koncertują bo chcą, komponują bo czują taką potrzebę, a że tym razem się im udało - nic tylko się cieszyć.
Spośród całego zestawu premierowych utworów na uwagę zasługuje dość mocno osadzony w historii heavy metalu "Crossfire", który przenosi nas 40 lat wstecz, a odpowiedzialnym za obsługę wehikułu czasu pozostaje sam Halford. Głos ikony heavy metalu przez lata przechodził mniej lub bardziej widoczne metamorfozy, jednakże nigdy wcześniej nie był tak mocny.
Młodsi adepci wokalnej sztuki nadal mogą się od niego uczyć. Rzecz ma się podobnie, jeśli weźmiemy pod uwagę samo tempo utworów i kładziony przez dziadka Travisa rytm. Chłop nie wspiął się na wyżyny swoich możliwości, bo jak wiemy heavy to dość sztywna muza, ale kiedy trzeba dokłada do pieca, by znowu za chwilę zagrać fenomenalne przejście i kompletnie zluzować przed kolejnym atakiem.
Osobiście uważam, że legendy rocka będą grać dopóty, dopóky na scenie będą perkusiści chętni z nimi występować. Tak jest w przypadku choćby Uriah Heep i w przyszłości, gdy Travis zechce odpocząć, może również być z Judasami. Na razie im to nie grozi i chwała rogatemu za to, bo krótkowłosy perkusista ma jeszcze niejednego, rytmicznego asa w rękawie (thrashowa gra na dwie stopy w "Metalizer").
Jedyne co martwi na "Redeemer of Souls" to brak hymnu z prawdziwego zdarzenia. Co z tego, że zestaw premierowych utworów doskonale wpisuje się w bogatą dyskografię zespołu, skoro tylko parę z nich (jeśli w ogóle) dołączy do koncertowej setlisty.
Siedemnasty album Bogów z Birmingham przynajmniej na razie nadaje się głównie do odsłuchu w domu. Czas pokaże, czy ciosy takie jak "Cold Blooded" czy "Down In Flames" będą miały okazje wybrzmieć na arenach. Jeśli tak, przyszłość Judas Priest maluje się w wiadomych barwach i jest nadzieja na to, że odkupiciel nie jest albumem na otarcie łez i zatarcie złego wrażenia po "Nostradamusie".
Grzegorz "Chain" Pindor
Epic, Columbia