Trudno uwierzyć, że minęło już 15 lat od momentu, gdy Fred Durst zignorował Staind ze względu na obrazoburczą okładkę ich pierwszej płyty. Później posłuchał ich na koncercie w Hartford i przez lata, m.in. dzięki jego wsparciu, zespół stawał się coraz popularniejszy. Wraz z rosnącym rozgłosem łagodniała ich muzyka.
W ostatnim czasie kojarzony jest głównie z kompozycjami akustycznymi, swoim "self-titled" albumem, miał wrócić do łask pierwszych fanów. Jak wrócić do korzeni i nagrać mocną, twardą i energetyczną płytę, która spodoba się starszym o półtorej dekady słuchaczom? To właśnie chciał pokazać zespół, zbliżając się do zmierzchu swojej kariery. Z pewnością nie tylko ja zastanawiałem się, jak Lewisowi uda się przywołać dawne demony i zarejestrować je na płycie dla przyjemności tych, dzięki którym ziścił się wielki sen. Cel ten jednak został osiągnięty.
Niewiele jest tu prostego grania - zespół postawił na mocne, hard-rockowe brzmienie, przepełnione potężnymi riffami. Post-grunge'owe naleciałości nie przeszkodziły w zaangażowaniu do współpracy w jednym z kawałków Snoop Dogga. Nie pamiętam, kiedy ostatnio rap-metal brzmiał tak dobrze. Jeśli okaże się, że faktycznie album ten zakończy istorię grupy, trzeba przyznać, że będzie to najlepsze z możliwych zakończeń, łączące buntowniczy gniew
z doświadczeniem, jakie zespół nabył w ciągu tych piętnastu lat.
M. Kubicki
Warner music