Wrocławianie z The Sixpounder pozostają dla mnie fenomenem polskiej sceny. Wciąż nie umiem określić czy pozytywnym, czy negatywnym. Na przestrzeni ostatnich dwóch, trzech lat, narosło sporo mitów wokół tej formacji, a przesadna pewność siebie muzyków wcale nie pomaga w zmianie stanowiska.
Jednakże to, co najważniejsze, a mianowicie muzyka, podobnie jak w przypadku debiutanckiego "Going to hell? Permission granted", jest na wysokim poziomie. Porzućmy zatem przekłamania, mity oraz scenowe cwaniactwo i skupmy się na zawartości "The Sixpounder".
Drugi materiał w karierze tej formacji przynosi nam znaczący skok jakościowy zarówno muzyki, jak i samej produkcji. Panowie już nie lawirują na linii groove metalu/metalcore`a z elementami melodyjnego death metalu, dzięki czemu łatwiej ten album przyswoić. Zresztą, o ile pamiętam, tamten miks wcale nie był taki zły, ale wolę [ich] w takiej odsłonie jak teraz. To znaczy stylistycznie spójnej, z okazyjnymi podjazdami w stronę Soilworka nawet Threat Signal.
Jednakże takie sztywne klasyfikowanie wrocławian nie ma większego sensu. W Polsce nikt nie gra tak jak The Sixpounder, nikt nie ma jaj, żeby z premedytacją i garściami czerpać z dorobku zagranicznych kapel, robiąc to na dodatek w sposób zupełnie naturalny. Kiedy wydaje się nam, że Panowie kogoś kopiują, łapiemy się na tym, że wcale tak nie jest. Oczywiście do stuprocentowej oryginalności The Sixpounder daleko, bo w metalu powiedziano już wszystko, ale przyznać trzeba, że tak jak w przypadku debiutu nie da się przejść koło tego albumu obojętnie.
Co najważniejsze, a czym też niespecjalnie mogą się pochwalić inni, im podobni, aspirujący do miana kolejnego towaru eksportowego, The Sixpounder mają wokalistę z prawdziwego zdarzenia. Chłopa, który potrafi zarówno doskonale growlować, operować screamem, jak i - czego jest zdecydowanie za mało i jakkolwiek by to nie zabrzmiało - pięknie śpiewać.
Gatunkowa konwencja, jaką przyjęli wrocławianie, nie pozwala na to, aby Filip w pełni sprawdził się na tym polu. Szkoda. Dość odważnie przyznam, że frontman melodyjnych metalowców doskonale sprawdziłby się w mniej agresywnym i prostszym graniu, co z pewnością przyniosłoby mu zastrzyk pożądanej gotówki.
Dlaczego o tym wspominam? Ano częściowo z racji na udział The Sixpounder w jednym z telewizyjnych talent show. Panowie nie po raz pierwszy pokazują się na srebrnym ekranie; z jakim skutkiem? W momencie pisania tego tekstu są finalistami ze sporą szansą na wygraną...
Komu przeszkadza podbijanie serc telewidzów, ten może po prostu włączyć ten album i pomachać baniakiem przy takich petardach jak utrzymane w średnim tempie "Ten Thousand Teenage Killing Machines", singlowe i będące wizytówką całej płyty "The Hourglass" z udziałem Vogga z Decapitated i Petera z Vader oraz wieńczący krążek, bezlitośnie szybki "New World Order". Klasa sama w sobie. Słowo się rzekło.
Grzegorz "Chain" Pindor