Dla fanów (metalu) najnowszy album Volbeat to poważne ozczarowanie. Grupa, która do niedawna kojarzyła się z pieszczotliwie określanym "Elvis-metalem", zdecydowanie spuszcza z tonu, stając po przeciwnej, niemal radiowo-popowej stronie barykady.
Dojście do składu byłego gitarzysty Anthrax to chyba jedyny stricte metalowy element w nowym obliczy Volbeat. Duńczycy najwyraźniej zachłysnęli się mainstreamowym sukcesem i mają zamiar podążać tą ścieżką, dzięki czemu - najprawdopodobniej - staną się gwiazdami wśród fanów bardziej komercyjnego grania. Ja, w pewnym sensie, to rozumiem. To próba zaistnienia na nowym rynku, próba udowodnienia, że potrafimy grać zarówno groove metal, jak i thrash, blues czy niemal pop. Pytanie tylko, czy warto.
Według mnie nie. Bardziej radykalni fani Volbeat będą zmuszeni do starcia z zespołem, który pokochali za balans między tym, co heavy, a co często - jak np. wpływy country - było nie do przyjęcia nawet po odpowiednim znieczuleni. Grupa oczywiście nie zważa na to, co i czy komu tak naprawdę się spodoba, gdyż osiągnęła taki status i taką dojrzałość, że może - a nawet musi - robić to co chce.
Dlatego, co stwierdzam nieco ze smutkiem, dopiero Ci bardziej okazyjni słuchacze Volbeat, lubujący zarówno stare hymny, jak i nowsze propozycje, już znacząco odciążone, będą mile zaskoczeni. Bo ten album można śmiało puszczać w każdym towarzystwie - bez wstydu i z bananem na twarzy.
Dlatego, aby móc cieszyć się "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies", trzeba porzucić swoje uprzedzenia, oczekiwania i niechęć do - co cały czas powtarzam - popu. Oczywiście Poulsen i spółka nie są ani pudelsami, ani wytworem przemysłu muzycznego, ale nowy kurs na jeszcze większy sukces niebezpiecznie ich do tego wizerunku zbliża. Gdzieś tutaj zabrakło testosteronu, ciosu i ataku, który wszyscy uwielbiali na dwóch pierwszych płytach. Nie ma lejącej się whisky, napiętych mięśni i pin-up girls tańczących do tych piosenek.
Ciężki riff nie boli. Naprawdę. Tutaj za każdym razem jest zmiękczany przez gitarę akustyczną. Szkoda, bo ilość potężnych, niezwykle wpadających w ucho piosenek na tym albumie jest aż niezdrowa. Dla przeciwwagi Volbeat powinni umieścić konkretnego rockera, okazyjnie przypominającego o pierwotnej idei przyświecającej tej kapeli. Jednakże, jeśli podejdziemy do tego albumu bez gatunkowej awersji do słodyczy, traktując go jako idealny wakacyjny soundtrack do jazdy samochodem, plenerowych imprez, a co najważniejsze - jak do substytutu radia - "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies" staje się najprawdziwszym, wpisującym się w definicję guilty pleasure.
Grzegorz "Chain" Pindor