Uważasz, że post-rock to nuda, a zespoły reprezentujące gatunek nie są w stanie zaprezentować niczego nowego? Tides From Nebula to jedna z tych formacji, które wyprowadzą cię z błędu.
Mam wielki szacunek do Tidesów za to, jak prowadzą swoją karierę. Po rewelacyjnej, mocnej "Aurze" zaskoczyli wszystkich subtelnym "Earthshine". Dokładnie wtedy, gdy wszyscy spodziewali się, że już wkrótce staną się drugim Toolem. Trzeba mieć jaja, by zdecydować się na tak odważny krok.
Wydany trzy lata temu "Earthshine" był pogodzeniem dwóch światów - metalowego i ambientowego. "Safehaven" to z kolei kontynuacja tych poszukiwań, ale - jak to zwykle z Tidesami bywa - zauważalnie odmienna od poprzedniczki.
Najnowszy krążek zaskakuje najbardziej pierwszym, tytułowym kawałkiem. Pojawiają się w nim zwiewne elektroniczne sample i kobieca wokaliza, za który odpowiada Bela Komoszyńska. A jeszcze rok temu chłopaki zapowiadali, że nie mają w planach udziału żadnego śpiewaka. Wiem, że krótka wokalna wstawka to jeszcze nic szczególnego, ale kto wie, czy na kolejnych krążkach temat nie będzie eksplorowany intensywniej.
Na "Safehaven" wyznacznikiem przemian jest przywołana już elektronika i udział instrumentów klawiszowych. Bez obaw jednak - stanowią one tylko ornamenty w takich kawałkach, jak "Knees to the Earth", "Colour of Glow" czy singlowy "The Lifter". Ciągle na pierwszym planie są gitary, przesterowane w charakterystyczny dla TFN sposób: sporo delaya, trochę reverba.
Niezależnie od brzmieniowo-aranżacyjnych zabaw najmocniejszym punktem twórczości warszawskiej czwórki pozostają melodie. Każdy utwór to połączenie dźwiękowych plam, które krok po kroku zlewają się w piękny motyw główny zapadający na długo w pamięć. Tak dzieje się choćby w zwiewnym "All the Steps I've Made" czy też mrocznym, niepokojącym "We Are the Mirror".
Nie ukrywam - cały czas największe wrażenie robi na mnie debiut Tides From Nebula, jednak nie sposób chłopaków nie szanować za ich ciągłe poszukiwania. Zwłaszcza gdy znajdują tak piękne kompozycje.
Jurek Gibadło
Mystic