Paul McCartney wydaje albumy opatrzone tylko nazwiskiem i kolejnym numerem w momentach przełomowych swojego życia. Pierwszy powstał w 1970 roku, tuż po rozpadzie The Beatles, i pozwolił mu odbudować się psychicznie i twórczo.
Dekadę później miała premierę "dwójka". Właśnie zakończył działalność zespół Wings, a Paul McCartney dał na niej wyraz swojej fascynacji muzyką syntezatorową. Po czterdziestu latach Brytyjczyk domyka solową trylogię. Zamknięty na swoim ranczu, w otoczeniu najbliższych mu osób, stworzył idealny album na czas pandemii.
Tak jak poprzednie, tak i "III" nagrał niemal w pojedynkę, sam będąc dla siebie sterem i żeglarzem. Podjął się jego produkcji, zagrał na wszystkich instrumentach i oczywiście zaśpiewał. W porównaniu z bogatym brzmieniowo ostatnim krążkiem "Egypt Station" (2018), muzyka prezentuje się tu dość ascetycznie i mało przebojowo, natomiast wiele zyskuje, gdy słuchamy albumu w całości, od początku do końca.
Spora część utworów z albumu "III" nawiązuje do tradycji folku i bluesa. Najbardziej beatlesowsko zabrzmiał "Seize The Day". W "Pretty Boys" Paul McCartney śpiewa z manierą Johnny’ego Casha, w "Women And Wives" - Nicka Cave’a, a w "Lavatory Lil" przybliża się do Jacka White’a. Album wieńczy "When Winter Comes", w którym autor śpiewa o rzeczach zaprzątających głowę zwykłego farmera.
Grzegorz Dusza
Universal