Upłynęło już kilka lat od czasu prezentacji pierwszych urządzeń z gamy LX - w założeniu najbardziej prestiżowych i luksusowych. Jednym z wyróżników były lakierowane na wysoki połysk przednie panele - i to jeszcze zanim "piano black" zyskało dzisiejszą popularność. Wykończenie tego typu można teraz spotkać już wszędzie, niezależnie od tego, czy sprzęt kosztuje kilkaset czy kilka tysięcy złotych.
Pioneer dostrzegł, że błyszcząca czerń nie definiuje już ekskluzywnego charakteru produktu. Fronty nowych LX-ów wykonano więc z dobrze znanego aluminium o lekko drapanej strukturze. Na wysokim przednim panelu zmieściło się duże okno wyświetlacza i choć sama matryca jest mniejszych rozmiarów, to przez szerszą ramkę daje wrażenie proporcjonalności.
W bezpośrednim sąsiedztwie znajdują się dwie duże gałki - także metalowe, zatopione w eleganckich wyfrezowaniach. Producent, zgodnie z trendami, zapewnił dostęp tylko do najbardziej podstawowych funkcji, chowając całą resztę pod odchylanym panelem. Wysoki przód ożywiają wyraźnie wyeksponowane srebrne nóżki oraz wyróżniony duży przycisk zasilania. W przedzielającej front na dwie części dylatacji zagłębiono kilka niebieskich kontrolek.
Wejścia, wyjścia i dodatki
Układ i rola przycisków pod klapką Pioneera SC-LX73 to sprawa drugorzędna, natomiast istotniejszy jest schemat wejścia podręcznego, z którego niemal w całości wyparowały złącza analogowe - to odważny krok. Na pierwszym planie znalazło się wejście HDMI, a obok niego USB.
Oprócz "empetrójek" służy ono także do bezpośredniego podłączenia iPod’a, urządzenia Apple można podłączyć zwykłym przewodem lub specjalnym kablem dostarczonym do amplitunera, który oprócz wtyku USB ma pojedyncze RCA będące niczym innym jak dedykowanym wejściem wideo (kompozyt) - możliwe stanie się wówczas przesyłanie (przez amplituner) zdjęć, a nie tylko muzyki. Z tyłu urządzenia mamy pięć wejść HDMI i dwa wyjścia.
Amplituner Pioneer SC-LX73 jest oczywiście zgodny z sygnałami 3D, ma także system ARC. Pominięto standard S-Video, skupiając się na komponencie (trzy wejścia i jedno wyjście) oraz kompozycie (cztery i dwa). Wśród siedmiu analogowych wejść stereo odnajdziemy także phono (MM).
Zainstalowano pełen komplet 7.1 dla wejścia i nawet 9.1 dla wyjścia, jest także dziewięć par terminali głośnikowych. Oprócz dekoderów Dolby ProLogic IIz mamy oczywiście do dyspozycji cały najistotniejszy pakiet HD, chociaż już samych końcówek mocy jest "tylko" siedem.
Tajemniczy płaski "Adapter Port" umożliwia podpięcie zewnętrznego modułu Bluetooth (znajdziemy go w komplecie), a już klasyczne sieciowe LAN to okno na świat radia internetowego oraz źródło nowoczesnego zdalnego sterowania poprzez aplikację udostępnioną dla posiadaczy sprzętu przenośnego Apple.
Z ważnych dodatków warto jeszcze wymienić autorski system Pioneera PQLS (redukcja zniekształceń jitter poprzez sterowanie obwodów taktujących odtwarzacza i amplitunera wspólnym, referencyjnym zegarem) oraz rozbudowany układ kalibracji i korekcji akustyki pomieszczenia Advanced MCACC.
Pioneer SC-LX73 - we wnętrzu
Wnętrze Pioneera SC-LX73 na pierwszy rzut oka w ogóle nie przypomina amplitunera, co najwyżej procesor A/V. W przedniej części, oprócz zasilacza, wokół którego jest sporo luzu, znajdują się głównie elementy wzmacniające obudowę, a z tyłu widać przede wszystkim elektronikę cyfrową. A gdzie podziały się końcówki? Przeniesiono je do małej komory tuż przy samym dnie, bez klasycznego radiatora.
Chłodzenie odbywa się przepływającym od spodu powietrzem, stąd też wynikła potrzeba zamontowania dość wysokich nóżek oraz specjalnego tunelu i wentylatora. W tym modelu (oraz w droższym SC-LX83) wykorzystano wzmacniacze cyfrowe w technologii ICE Power; obecnie jednej z najbardziej cenionych. Każdy z siedmiu identycznych modułów ma deklarowaną moc 180 W (przy 6 omach).
W części audio posłużono się przetwornikami 24 bit/192 kHz zarówno dla konwersji sygnałów cyfrowych na analogowe, jak i analogowych na cyfrowe.
Odsłuch
Nie po raz pierwszy amplifikacja cyfrowa ujawnia swoje zalety w przypadku urządzeń wielokanałowych. O tym, że wzmacniacze tego typu nie brzmią wcale… cyfrowo, pisaliśmy już wiele razy, ale ponieważ takie urządzenia należą wciąż do mniejszości (między innymi dlatego, że wbrew początkowym nadziejom, nie da się ich zbudować małym kosztem), wykorzystam i tę okazję, by mit o sterylności, cyfrowości i techniczności klasy D obalić.
Nie trzeba wcale długo całego brzmienia trawić i analizować, by się o tym przekonać. Wystarczy zwrócić uwagę na najwyższe rejestry, które nie brzmią jasno i twardo, wręcz przeciwnie - charakteryzują się specjalnym spokojem i dozą miękkości; nie jest to ani typowe tranzystorowe schłodzenie (w umownym skrócie, w pejoratywnym znaczeniu, a nie dlatego, że każdy tranzystor gra w taki sposób - zresztą wzmacniacz cyfrowy też jest tranzystorowy), ani lampowa słodycz. Nie wynika z tego żadne ograniczenie przestrzeni, ten element rządzi się swoimi prawami.
Z drugiej strony klimat wysokich rejestrów nie jest na tyle specyficzny, by drastycznie tłumić te dźwięki, które bezwzględnie powinny brzmieć dosadniej. Nagrania muzyczne nabierają wprawdzie wyczuwalnej subtelności, która polega na zaokrągleniu pewnych dźwięków, lecz nie na ich wygaszeniu.
Średnica jest na tym tle bardziej dobitna, choć nie brutalna. Wokal będzie "obecny", plastyczny, lecz nie zmiękczony, Pioneer wykorzysta okazje do przekazania emocji. Dźwięk jest bliski, dokładny, spójny i bogaty.
Zdalna wygodna kontrola
Czy piloty zdalnego sterowania odejdą w zapomnienie? Na pewno nie całkowicie, chociaż pojawiający się w konstrukcji amplitunerów nowy trend związany z wykorzystaniem odtwarzaczy iPod i telefonów iPhone może powstrzymać producentów przed inwestowaniem w skomplikowane sterowniki. Dzieje się tak również z powodu dynamicznego rozwoju menu ekranowych GUI, które stają się coraz czytelniejsze i praktyczniejsze.
Czasy ogromnych (i drogich) pilotów z ekranami dotykowymi, już się skończyły. Lepiej (i taniej) wykorzystać do tego celu iPhone`a. Pioneer już w tej chwili oferuje bezpłatne aplikacje umożliwiające przekształcenie iPhone’a w wyspecjalizowany sterownik.
Oprogramowanie trzeba pobrać ze sklepu Apple (potrzebne będzie do tego łącze internetowe). Po instalacji iPhone musi być podłączony do domowej sieci (bezprzewodowe WiFi), w ramach której musi być także widoczny amplituner. Choć WiFi "zagląda" i tutaj, to wiele amplitunerów pracuje na razie tylko w ramach przewodowego interfejsu LAN.
Gdy spełnimy te warunki, wystarczy już tylko zasiąść wygodnie w fotelu (choć wcale niekoniecznie, bo sieć WiFi nie wymaga, tak jak podczerwień stosowana w tradycyjnych pilotach, kierowania wiązki w stronę urządzenia, działa również na znacznie większe odległości – nie trzeba być wcale w domu, teoretycznie wystarczy dostęp do Internetu) i cieszyć się możliwościami, które zapewnia ekran dotykowy o bardzo wysokiej rozdzielczości.
Można na nim w wygodny sposób przedstawić nawet najbardziej zawiłe zakamarki konfiguracyjne amplitunera, wszystko w rękach i umiejętnościach programistów. Z takiego rozwiązania płynie jeszcze inna korzyść – w przeciwieństwie to klasycznych pilotów, zagubiony telefon komórkowy łatwiej odnaleźć w domowych zakamarkach.