Jakiś czas przed premierą płyty "The Rip Tide" Zach Condon powiedział, że jego nowy album ma słoneczny charakter. Wobec tych zapewnień, mam wrażenie, że słuchałem zupełnie innej płyty, bowiem materiał nagrywany przez dwie zimy w Nowym Jorku nijak nie kojarzy mi się z ciepłem i radością.
Piosenki są raczej delikatne i melancholijne, idealne dla fanów ballad Beirut, choć najlepiej będzie im się słuchało tych utworów za parę miesięcy w domu, gdy biały puch pokryje całą okolicę za oknem. Dziewięć utworów, które trwają zaledwie 33 minuty, umyka gdzieś niepostrzeżenie, zupełnie nie przykuwając uwagi - zupełnie inaczej jak to było w przypadku dwóch poprzednich płyt długogrających. Z drugiej strony, melodramatyczne aranżacje są o wiele bardziej złożone niż ówcześnie, co świadczy o ciągłym rozwoju Condona jako autora piosenek i aranżera.
Obecne są także momenty zaskakujące, gdy na przykład do muzyki wdziera się psychodelia porównywalna z dźwiękami Grizzly Bear. Są to jednak swego rodzaju przerywniki, gdyż od początku do końca słychać, że jest to płyta Beirut. Ten sam charakter to jednak nie wszystko. Żałuję, że "The Rip Tide" nie wzbudza we mnie takich emocji jak debiut Zacha, który wtedy - jeszcze jako nieopierzony twórca – łamał nam wszystkim serca "Postcards From Italy". Dlatego trudno jest mi przetłumaczyć sobie, że "coś za coś", i liczę, że na kolejnej płycie uda mu się połaczyć doświadczenie oraz emocje.
M. Kubicki
POMPEII