Karen Duelund Mortensen, znanej jako Mademoiselle Karen, nie trzeba przedstawiać nikomu, kto fascynuje się muzyką Tesco Value i Czesława Mozila. Dunka towarzyszy naszemu rodakowi od dawna, wraz z nim nagrała sporo płyt i także dzięki niemu stała się rozpoznawalna w Polsce.
Dwie poprzednie płyty traktuję jako czajenie się, badanie gruntu przez artystkę i wydawcę: przemknęły bowiem trochę bez echa, ale głównie dlatego, że nie były z całą mocą promowane. W przypadku najnowszej, "Comme Les Garcons" jest inaczej - Mademoiselle jakby więcej w mediach, a teledysk do "Perdue" rozrzewnił już niejednego internautę.
Bo właśnie taki jest cały album Mademoiselle Karen: rzewny, stęskniony, spowity deszczem, wycofany. Z atmosferą autorka idealnie wstrzeliła w tę polską nibyzimę, która bardziej dobija, niż cieszy.
Podoba mi się, że Mortensen nie zamyka się w okopach piosenki francuskiej, choć niewątpliwie pochodne chansonów stanowią ważny element tej płyty, "Perdue" czy "Le Vie Et La Mort" najlepszymi przykładami. Jednak Mademoiselle eksperymentuje też z elektroniką, z metodycznym, czasami bezdusznym (to nie zarzut) graniem - posłuchajcie "Il Parle La Langue Avec La Langue", a zrozumiecie o co mi chodzi.
Znalazłem dwa minusy: "Kawa zimna" i "Tuli pan". To numery zaśpiewane po polsku i nie w tym rzecz, że jestem jakimś zatwardziałym purystą. Uważam po prostu, że by śpiewać w naszym narzeczu, trzeba znać je i wymawiać perfekcyjnie, w innym wypadku wyjdą nam pokraki. Karen należy pochwalić za odwagę, ale mnie jej śpiewany polski co najwyżej drażni. Na jego miejsce mogłaby postawić na więcej duńskiego, który - jak udowadnia piosenka "Husker Alt" - okazuje się bardzo dźwięczną mową.
Poza tym zarzutem nie mam zupełnie do czego się przyczepić. "Comme Les Garcons" to skromna, ale też bardzo piękna płyta. Tak niewiele potrzeba, by stworzyć delikatne, ulotne formy, do których chętnie będzie się wracało co jakiś czas. Mademoiselle Karen się to udało.
Jurek Gibadło
Mystic