Kiedy dwa lata temu przed trasą koncertową po Polsce zapytałem Herbiego Hancocka, jak nowe technologie wpływają na przyszłość muzyki, powiedział: "Artyści mają wreszcie możliwość porozumiewania się i wspólnej pracy, będąc w Ameryce, Europie, Azji, a nawet w Afryce. Tak właśnie realizuję nowy projekt. Ideą przewodnią jest połączenie ludzi całego globu i przekazanie im pokojowego przesłania. Współpracuję z muzykami z różnych krajów.
Piosenki będą śpiewane w różnych językach i dialektach, np. Indian Navaho, ludów Alaski czy po gaelicku. Muzycy będą grać na etnicznych instrumentach. Chcę, by ten album pokazał, co można osiągnąć pracując razem w harmonii". Wtedy jeszcze nie wyobrażałem sobie, jak taki projekt może wyglądać. I oto teraz mamy płytę, która jak poprzednia "River: The Joni Letters" ma szansę na Grammy w najbardziej prestiżowej kategorii - Album Roku. Pomysł jest podobny do wcześniejszej płyty "Possibilities", gdzie śpiewają gwiazdy muzyki pop. Ale teraz rzeczywiście zaprosił sławy z pięciu kontynentów. Drugim ważnym posunięciem było dobranie popularnego repertuaru. Trzecim - aranżacje, a w tej dziedzinie Hancock jest mistrzem. Album rozpoczyna kilka akordów pianisty, po wysłuchaniu których nikt nie ma wątpliwości, że ich wykonawcą jest wybitny jazzman. Herbie Hancock otwiera nimi drogę do wokalnego popisu Pink, a do niej po chwili dołącza Seal. Oboje śpiewają wstęp do "Imagine" Johna Lennona, ballady o zdecydowanie pacyfistycznym przesłaniu.
Pełna wersja tętni afrykańskimi rytmami i po chwili włącza się również afrykański chórek. Znakomitym pomysłem było powierzenie solówki rockowemu gitarzyście Jeffowi Beckowi. Krótką partię wokalną wykonuje India Arie. Hancockowi towarzyszą oczywiście jazzmani, w każ dym utworze niemal inny skład, m.in.: basista Marcus Miller, organista Larry Goldings, perkusista Vinnie Colaiuta, klawiaturzysta i basista Larry Klein, perkusjonista Alex Acuna. Kolejną balladę "Don’t Give Up" Petera Gabriela znakomicie wykonał John Legend, a wtóruje mu w refrenie Pink. To wersja nie mniej ciekawa niż oryginał, również dzięki subtelnemu akompaniamentowi Hancocka i gitarowej solówce Deana Parksa. Jedna z najpopularniejszych brazylijskich wokalistek Céu zaśpiewała przekonująco w nowoczesnym stylu bossa novę "Tempo de Amor" Baden Powella i Viniciusa de Moraesa.
Kapitalnie wypadła bluesowa małżeńska para: wokalistka Susan Tedeschi i gitarzysta Derek Trucks, wykonując klasyk "Space Captain". Natomiast zdumiała mnie wersja protest songu Boba Dylana z lat 60. "The Times, They Are A’Changing". Przejmująco zaśpiewała ją wschodząca gwiazda Lisa Hannigan, a w irlandzkim stylu akompaniują jej muzycy słynnej grupy The Chieftains. Z kolei wirtuoz egzotycznego instrumentu perkusyjnego kora Toumani Diabete dodał tu nieliczne, ale jakże tajemnicze dźwięki. W latynoskim stylu Herbie Hancock zaaranżował hit "La Tierra". Partie instrumentalne są znakomite, nie spodziewałem się, że Hancock potrafi grać z afrokubańskim zacięciem. Natomiast wokalista Juanes nie przypadł mi do gustu. Jego egzaltowany styl śpiewania, wysilony głos nie pasują do jazzowej wersji przeboju.
Kolejny utwór albumu "The Imagine Project" to już egzotyka na pełną skalę. Hancock połączył arabski temat "Tamatant Tilay" z "Exodus" Boba Marleya, a do tego potrzeba wielkiej wyobraźni. Rozkołysany rytm reggae w jakiś cudowny sposób łączy się ze zwariowanym tańcem derwiszów. Jedną nogą jesteśmy w Arabii, drugą na Jamajce.
Psychodeliczną interpretację tematu Lennona i McCartneya "Tomorrow Never Knows" nagrał Dave Matthews i jest to najmniej hancockowski utwór albumu, choć jego elektroniczne instrumenty klawiszowe idealnie współgrają z rockowymi gitarami. To także najbardziej "odlotowe" nagranie płyty. Odetchnąć możemy po chwili słuchając soulowej, klasycznej ballady Sama Cooke’a "A Change is Gonna Come" w sugestywnym wykonaniu Jamesa Morrisona. Intrygujące jest zakończenie albumu w hinduskim stylu. Ton nadaje sitar Anuoushki Shankar. Partie wokalne śpiewają Chaka Khan i K. S. Chithra. O dziwo, tak charakterystyczne głosy i odmienne style interpretacji znalazły płaszczyznę porozumienia i stworzyły wspaniały duet. Wielkim mistrzem improwizacji okazał się tu saksofonista Wayne Shorter grając swoje nerwowe, puentujące frazy. Prawdziwym mistrzem ceremonii jest jednak Herbie Hancock. Wystarczy kilka jego akordów, jazzowy pasaż, by być pewnym, że to jazzman umożliwił spotkanie tych wszystkich artystów. Czyżby już teraz ukazała się najlepsza płyta 2010 roku? Z pewnością pewna kandydatka.
Marek Dusza