Nie ma drugiego tak oryginalnego gitarzysty, jak Terje Rypdal. A jego opus magnum, album "Odyssey", jest jednym z najbardziej intrygujących nagrań, jakie kiedykolwiek słyszałem. Zarejestrowany w sierpniu 1975 r. ukazał się na rynku jeszcze w tym samym roku. Do Polski trafił wraz z dużym transportem płyt ECM Records dla członków Międzynarodowej Federacji Jazzowej.
W biurze MFJ na ul. Nowogrodzkiej w Warszawie aż kotłowało się od nowych członków-wspierających, czyli tych niezaangażowanych w jazz profesjonalnie. By kupić dwa lub trzy albumy ECM-u, trzeba było zapisać się do tej organizacji. Nie trafiłem tam z pierwsza falą jazz-fanów, płyty były już przebrane. "Odyssey" nabyłem drogą wymiany lub kupna na giełdzie w "Hybrydach" pod koniec lat 70. Było więc już dawno po premierze.
"Odyssey" był jednym z albumów okrytych nimbem tajemniczości. Gitarzysta Terje Rypdal nie należał do najpopularniejszych jazzmanów, jakich wówczas w Polsce słuchano z gramofonów. W drugiej połowie lat 70. ECM wydawał swoje najlepsze płyty, w tym "The Köln Concert" Keitha Jarretta, "Belonging" i "My Song" "skandynawskiego" kwartetu Jarretta z Janem Garbarkiem.
Właściwie każde wydawnictwo ze znakiem ECM było wydarzeniem godnym półki kolekcjonera. I nadal jest. Do płyt Rypdala dotarłem przez Garbarka. Wpadł mi w ręce pierwszy album gitarzysty dla ECM "Terje Rypdal", na którym grał właśnie Jan Garbarek. Wspominam tę muzykę jako dość trudną, na granicy eksperymentu, ale intrygującą na tyle, że warto było poszukać innych płyt Norwega. Potem ukazywały się kolejno: "What Comes After" (1973), "Whenever I Seem to Be Far Away" (1974) i wreszcie "Odyssey".
Latem 1975 r. Manfred Eicher, szef i producent ECM Records, pojechał do Arne Bendiksen Studio do Oslo, by nagrać zespół Rypdala, który przyjął nazwę Odyssey. To było jedno z ostatnich nagrań dokonane w tym miejscu. Pod koniec 1975 r. studio zostało zamknięte.
Terje Rypdal pojawił się ze swoją gitarą i licznymi elektronicznymi przystawkami, które pozwalały mu tworzyć zaskakujące, tajemnicze brzmienia. W studiu skorzystał też z syntezatora i saksofonu. Na puzonie zagrał Torbjorn Sunde, na organach Brynjulf Blix, na gitarze basowej Sveinung Hovensjo, na perkusji Svein Christiansen.
- Odyssey był moim pierwszym ważnym zespołem - wspomina Terje Rypdal. Moja muzyka różniła się od tej, pisanej wcześniej. Miała dwie warstwy: rytmiczną na bas i perkusję oraz rubato gitary i innych instrumentów ponad rytmem. Wiele improwizacji tworzyliśmy na żywo. Połączenie roli kompozytora i wykonawcy było dla mnie wyzwaniem.
Nowe wydanie ukazało się w eleganckim, białym pudełku zawierającym trzy płyty kompaktowe. Na dwóch znalazł się nareszcie kompletny album "Odyssey" z 1975 r. Na trzecim suita Rypdala "Unfinished Highballs" nagrana w 1976 r. w studiu Szwedzkiego Radia przez kwartet Rypdala (zabrakło puzonisty) z orkiestrą Swedish Radio Jazz Group pod kierunkiem gitarzysty i Georga Riedela. To zaskakujące dzieło, niemal jazzowa symfonia z partiami w różnym tempie, zróżnicowaną orkiestracją i miejscem na improwizacje.
Ci, którzy mają w swych zbiorach podwójny album winylowy "Odyssey" lub choćby pamiętają go, ze zdziwieniem przyjęli pierwszą edycję na jednej płycie CD. Z racji długości utworów nie zmieściło się na niej najdłuższe nagranie zajmujące czwartą stronę albumu winylowego: 23-minutowy "Rolling Stone". Pojawiły się głosy, że bez tego utworu to nie jest ten sam album. Rzeczywiście, zakończenie płyty nastrojowymi "Fare Well" i "Ballade" nie dawało wypełnienia i podsumowania suity, za jaką można uznać "Odyssey".
Album rozpoczyna impresjonistyczna kompozycja "Darkness Falls". Rypdal, jak malarz, kładzie wielobarwne plamy gitarowych akordów, wspomaga go organista Brynjulf Blix. Sekcja rytmiczna tylko delikatnie zaznacza swój udział. Drugi temat "Midnite" jest oparty na ciekawym, choć monotonnym rytmie basówki powtarzanym bez końca.
Na tej rytmicznej bazie Terje Rypdal najpierw wzbogaca tło grając na syntezatorach, a potem zaskakuje wszystkich grą na saksofonie sopranowym. 16-minutowa kompozycja rozwija się niczym "Bolero" Ravela. Dochodzi piękna partia puzonu, rytm staje się bardziej skomplikowany i wreszcie następuje najpiękniejsza na tej płycie gitarowa improwizacja Rypdala.
Brzmienie jego gitary jest wręcz rockowe, a harmonii nie powstydziliby się najlepsi wirtuozi tamtych czasów z Davidem Gilmourem na czele. Drugą stronę albumu winylowego i pierwszy dysk CD zamyka nastrojowa, kontemplacyjna kompozycja "Better Off Without You" z pogrążoną w smutku partią puzonu i organów.
Jeśli będziemy słuchać zaraz po niej drugiej płyty CD, to uderzy nas ekspresja tematu "Over Birkerot", mojego drugiego faworyta na tym albumie. To prawdziwie jazzrockowa kompozycja, ale ciekawsza niż te powstające wówczas w Ameryce, wizjonerska.
Terje Rypdal i jego koledzy dali tu sobie upust wyobraźni i swobody. "Fare Well" doskonale wycisza te rewolucyjne nastroje. Urocza "Ballade" jest jak piosenka, tyle, że "śpiewa" ją puzon. Torbjorn Sunde daje tu popis inwencji i cyzelowanego brzmienia. Wreszcie "Rolling Stone", jak toczący się kamień rozpędza się i zwalnia, podskakuje, niepokoi. W tak długim utworze Rypdal mógł pokazać kunszt kompozytora, a cały zespół - zdolność opanowania wielorakich aspektów: zmian tempa, brzmień, wielu warstw rytmicznych i wreszcie improwizacji.
Kluczową rolę ponownie pełnią tu organy na zmianę z puzonem. Gitara zyskuje nowe barwy. Słuchając tego albumu dziś, upewniam się, że to epokowe dzieło. Nic się nie zestarzało, wręcz przeciwnie, nadal może i powinno inspirować. Wzbogacone o inną dużą kompozycję Rypdala z tamtego okresu daje obraz niezwykłego twórcy u szczytu swych możliwości. Twórcy o niezwykłej wyobraźni i charakterze poszukiwacza.
Marek Dusza
ECM / UNIVERSAL