Odsłuch
Wyjątek z materiałów firmowych: "Mierzalne osiągi DD66000 są podręcznikowe (...). Jednakże nie słuchamy przecież pomiarów. D66000 bez wysiłku przekazuje sens i ducha każdej muzyki - od baroku po reggae. Chociaż jesteśmy szczerymi wyznawcami wiary w naukowe podstawy inżynierii dźwięku, obcujemy również ze sztuką muzyki." Ładnie napisane. I w dodatku to prawda.
Chyba zostanie zrozumiane i wybaczone, iż nie wyegzekwowałem standardowej procedury dowiezienia ich do redakcyjnego pomieszczenia odsłuchowego. Słuchałem JBL Everest DD66000 jednak w dwóch różnych, "obcych" pomieszczeniach.
Po raz pierwszy rok temu na Audio Show 2012, czego mały ślad zostawiłem w relacji z imprezy. Owo "słuchanie" nie było tylko obecnością w tłumie innych zwiedzających, wypełniających salę z Everestami (i podłączonym do niego systemem Levinsonów), ale specjalnie przygotowaną sesją, nieskromnie mówiąc - tylko dla mnie, ale nie dla zaspokojenia próżności, lecz dla dobra sprawy, dla rzetelnego jej załatwienia.
Podobne sesje odbyłem w kilku innych miejscach Audio Show, słuchając najlepszych hi-endowych kolumn, jakie pojawiły się rok temu. Plan był taki, że w specjalnym aneksie do reportażu przedstawię dokładniejszą relację z tego "przeglądu", niemającą może wartości prawdziwego testu porównawczego (w końcu różne pomieszczenia, różne systemy), ale coś wnoszącą i wyjaśniającą...
Wyjaśniło się jednak coś nieoczekiwanego: JBL Everest DD66000, w moim odbiorze, znokautowały całą konkurencję. Nokaut - to brzmi groźnie, lecz doskonale oddaje sytuację. Nie znaczy to, że przeciwnicy byli słabeuszami. Może nawet byli mistrzami. Tyle, że przy nich Everesty to było arcymistrzostwo.
Dlatego, przyznaję, trochę z obawy przed reakcją innych dystrybutorów, ale przede wszystkim dla ratowania szansy na danie "świadectwa prawdzie" (mimo że znacznie później), zrezygnowałem wówczas z tej relacji, nie godząc się na rozwiązanie "poprawne politycznie" - i pisanie, że każde kolumny grały pięknie, tylko każda inaczej... Po prostu tam i wtedy Everesty były najlepsze.
Pół roku później pojechaliśmy z naszym sprzętem fotograficznym, pomiarowym i płytami testowymi do Katowic, do Audio Stylu, gdzie podczas tej samej sesji mogliśmy przetestować Everesty i Aidy Sonusa Fabera - przedstawione w poprzednim numerze "Audio". To już byli godni siebie przeciwnicy...
Opisując Aidy, nic o tym spotkaniu nie wspomniałem, zostawiając sobie jakieś porównania właśnie na tę okazję. Nie zdominują one opisu. Chodzi o ustalenie pewnej perspektywy. Kiedy kilka lat temu testowałem Avantgarde Picco, a zaraz po nich słuchałem "normalnych" kolumn, trochę od nich tańszych, "trzydziestotysięczników", to wrażenie było takie, jakby wszystkie były popsute...
Bas, dynamika, plastyka, substancja - wszystko siadło. Wiedziałem już po próbach na Audio Show, czego się spodziewać po kolumnach JBL Everest DD66000 - właśnie siły, energetycznej naturalności, gęstej substancji i jednocześnie rezolucji.
Przy wszystkich różnicach to też są tuby i też wielkie woofery... w Everestach nawet jeszcze większe niż w Avantgarde (nie uwzględniam kosmicznych subwooferów niemieckiej firmy). Aidy jednak "nie dały ciała", a raczej je dały - pozorne źródła miały wypełnienie, a całe brzmienie spójność.
Tym razem Everestom nie udało się rzucić przeciwnika na deski i udowodnić, że JBL ma wyłączność na kreowanie naturalnego brzmienia, przez bardzo duże "N". Udało im się jednak udowodnić, że wciąż mają w tej sprawie dużo do powiedzenia. Ich dźwięk jest jeszcze silniejszy, intensywniejszy, bardziej bezpośredni, bliższy, skoncentrowany.
Aidy grały soczyście, ale lżej i w przestrzeni swobodniej, co można łatwo wyjaśnić zarówno bardziej kierunkową (skupioną) charakterystyką Everestów, jak i dodanym w Aidzie promieniowaniem do tyłu, mającym wygenerować odbicia i rozwinąć większą scenę; udawanie, że Everesty potrafią to samo i tak samo, nie miałoby sensu.
O ile możliwe jest jeszcze połączenie dynamiki i delikatności, cech prezentowanych przez Sonusa, to nie można do tego jeszcze dodać takiej energetyczności i żywości, jaką proponuje JBL...
Amerykańskie kolumny ustępują więc trochę w subtelnościach i smaczkach, nie są tak wytworne, grają mocniej, dobitniej, bardzo szybko i dokładnie, lecz bez zwracania naszej uwagi na cyzelowanie szczegółów, muzyka płynie swoim głównym nurtem, spójnie, wartko, nie rozbija się na poszczególne warstwy sceny, na odseparowane detale, na audiofilskie problemy...
Tu niczego nie brakuje, lecz nic, co jest drugoplanowe, nie staje się pierwszoplanowe. Aidy imponowały zaskakującą - jak na swoją wielkość - umiejętnością zagrania zwiewnie i delikatnie, jakby swoją siłę i potencjał bardzo rozwiniętego układu głośnikowego "konwertowały" na rozdzielczość (co zresztą da się wyjaśnić niskim poziomem zniekształceń), natomiast Everesty grają w sposób bardziej spodziewany dla kolumn o taaakiej aparycji - potężnie.
Można przy tym wyróżnić trzy wątki, składające się na taki obraz. Pierwszy już zaznaczyłem - przestrzeń. Pozorne źródła są gęste, niemal "zbite", a przy tym duże; ja to lubię, to daje mi większą porcję naturalności i zwykłej frajdy, lepszy kontakt z muzyką niż rozproszenie i nawet spektakularna przestrzeń, ale inni wolą przestrzeń...
W jednej z recenzji przeczytałem, że sposób, w jaki Everesty kreują scenę i pozorne źródła, jest dokładny, ale zbyt skupiony, zbyt ogranicza rozmiary sceny, aby można było mieć iluzję obcowania z żywymi muzykami. To nieporozumienie.
Takiej "iluzji", prawdę mówiąc, nie miałem nigdy, z żadnymi kolumnami Możemy mówić tylko o pewnej namiastce, o zbliżaniu się do takiej iluzji i oczywiście warto o tym mówić oraz do tego dążyć. Stopień "iluzyjności" takiego czy innego nagrania zależy od wielu czynników i jedne nagrania lepiej zaprocentują przy bardziej rozproszonym, swobodniejszym sposobie odtworzenia sceny, a inne - przy jej "zagęszczeniu".
Można się domyślać, że z kolumnami JBL Everest DD66000 wyjątkowej naturalności nabierają mniejsze składy, w których ważny jest lider, ale nie jest to sytuacja zerojedynkowa - również orkiestra pokazuje się wiarygodnie, lecz bardziej przez dynamikę, nieosiągalną dla innych kolumn, niż przez wielkość sceny.
Drugi wątek dotyczy basu. To na pewno ogromny atut tych kolumn - potęga i artykulacja, estradowa energia i dynamika idealnie pasujące do pracy gitary basowej; jest w tym basie coś "elektrycznego", co nie przeszkadza odtwarzaniu akustycznego kontrabasu, ale procentuje specjalnym wigorem przy bardziej angażujących dźwiękach.
Z kolei bardzo niskie zejścia, najniższe rejestry organów czy jakiekolwiek "syntetyczne" dźwięki nieustalonego pochodzenia rzadko chcą dominować - ważniejsze jest mocne, gęste, konturowe wybrzmienie średniego i górnego basu.
Działanie i maniery kolumn JBL Everest DD66000 w niewielkim stopniu przypominają to, czego niektórzy się spodziewają po subwooferach (a niektórzy się tego samego obawiają) - basowy grunt jest cały czas stabilny, wręcz twardy, ale nie "rozłożysty".
W czasie zeszłorocznych odsłuchów (Audio Show) nie miałem żadnych zastrzeżeń co do poziomu basu, natomiast w Audio Stylu, w porównaniu z Aidą, Everesty grały wyraźnie mocniej w średnim podzakresie, momentami zbyt ciężko. Zmieniłem pozycję przełącznika na "low" i było lepiej, przynajmniej w tamtejszych warunkach akustycznych.
Nie wiem jednak, jaka była pozycja przełącznika podczas sesji Audio Show, nawet nie sprawdzałem, bo wszystko mi pasowało, a o istnieniu tego przełącznika nawet wówczas nie wiedziałem. Na Audio Show kolumny JBL Everest 66000stały jednak w większym pomieszczeniu i nawet jeżeli poziom basu był ustawiony na maksa, to pasował do takich warunków. Tak czy inaczej, brzmienie Everestów na przejściu między basem a średnicą albo - inaczej mówiąc - w zakresie 200-500 Hz jest "nabite", zdecydowane.
Trzeci wątek dotyczy "tuby". Nie piszę "przetworników kompresyjnych", bo chcę odnieść się do znanego problemu "tubowego brzmienia". Każde brzmienie ma w swoich "genach" zakodowany typ przetwornika, z jakiego się wydobywa.
Inne elementy projektu, zwłaszcza strojenie, a także jakość konkretnego modelu przetwornika mają duże, a nawet decydujące znaczenie, lecz "gdzieś tam" - przynajmniej czasami albo nawet wciąż, choć niekoniecznie intensywnie - będą się przedostawać sygnały świadczące o rodzaju zastosowanej techniki, zwłaszcza w sferze techniki głośnikowej.
Nie stwierdzę więc, że kolumny JBL Everest DD66000 nie mają nic wspólnego z tubowym brzmieniem. Rzecz w tym, że "tubowe brzmienie", chociaż kojarzone pejoratywnie z najsłabszymi wynikami osiąganymi przez tanie tuby, których faktycznie słucha się ciężko, może mieć znacznie przyjemniejszą odsłonę i o wiele więcej zalet niż wad; rozpiętość jakości "tubowego brzmienia" jest o wiele większa niż rozpiętość jakości brzmienia np. z tekstylnych kopułek.
Za znamię tubowości można w brzmieniu kolumn JBL Everest DD66000 poczytać szybkość, dynamikę, bliski kontakt ze słuchaczem, nawet zadziorność, ale nie agresywność, nie podbarwienia, nie rozjaśnienie. Chociaż środek potrafi zabrzmieć bardzo mocno, to częściej brzmienie jest bardziej dociążone niższymi rejestrami, niż atakujące "wyższym środkiem".
W sybilantach słychać było trochę więcej "pogwizdywania" niż z Aidy, spółgłoski syczące były bardziej dźwięczne (zamiast "sss" - "zzz"), lecz nie oznaczało to ani wyeksponowania wysokich tonów, ani ich ujednolicenia - były zróżnicowane i rozdzielcze, a przede wszystkim błyskawiczne w ataku.
I jeszcze dodatkowy punkt programu - tych kolumn wcale nie trzeba słuchać głośno, aby wszystko z nich słyszeć. Nie próbowałem bardzo niskich poziomów głośności, ale przy umiarkowanych nie traciłem ani wysokotonowego szczegółu, ani basu.
Oczywiście słuchając cicho, nie odbierzemy wszystkich zalet takich kolumn, ale nie jest tak, że ich słuchanie traci sens; już przy średnich poziomach, wielokrotnie niższych od maksymalnych możliwości tych kolumn, słychać, jakie drzemią w nich możliwości.
Przez dobrze zrównoważony, dokładny dźwięk "przesącza się" moc zwiększająca dodatkowo naturalność. A skoro tak, to można zakładać użytkowanie tych kolumn nie tylko z potężnymi, kilkusetwatowymi końcówkami mocy, które byłyby w stanie "wysterować" kolumny JBL Everest DD66000 do końca - dzięki wysokiej impedancji i wysokiej czułości (a więc i efektywności) kolumny te można podłączyć nawet do kilkuwatowego Single- Ended (jak już ktoś koniecznie musi...) i mimo że membrany prawie nie będą się poruszać, to i tak dźwięk będzie wyborny.
Jak chcemy zobaczyć ruch membran, podłączmy do nich jednak równie mocny "piec". Estrada w domu. Paul McCartney, kiedy chcesz. Z jakością dźwięku o wiele lepszą niż na koncercie.
Andrzej Kisiel
W tym miejscu, nietypowym, ale chyba wyjątkowo odpowiednim, chciałem pożegnać Pana Ryszarda Bałysa. Człowieka, który dobrze wiedział, że JBL to marka, która wymaga tak godnej dystrybucji, jaką w Polsce dla niej stworzył. Stworzył o wiele więcej, a dla mnie osobiście wzorowe relacje między dystrybutorem a prasą. Dedykuję mu ten test, który mógłby uznać za jeden z owoców jego pracy.