Słuchawkowy debiut został włączony do linii Viso, czyli tej zajmującej się bardziej "lajtowym", przenośnym sprzętem. HP "od zawsze" było skrótem od Hewlett`Packard, więc nie zdziwię się, jak HP wyśle do NAD`a swoich prawników za tę "przypadkową" zbieżność nazw.
Przyjrzyjmy się uważniej słuchawkom NAD Viso HP50, bo to nie jedyne skojarzenie, jakie może się zrodzić - pałąk koncepcyjnie przypomina testowane miesiąc temu Logany, połączenie muszli z pałąkiem jest analogiczne jak w Focalach, a płaski przewód z elastycznymi końcówkami - niemal identyczny jak u KEF`a.
To nie są zarzuty, nie wiem, kto kogo podglądał, a może każdy wymyślał te elementy niezależnie. Zresztą NAD`owi udało się kilka rzeczy zaprojektować całkowicie oryginalnie.
W zestawie znajdziemy dwa płaskie, raczej krótkie przewody z gumowanymi wtykami kątowymi (jeden ze sterowaniem i mikrofonem do iPhone`a, a drugi uniwersalny), przejściówkę na 6,3 mm i przejściówkę do samolotu.
Do tego duże (słuchawki nie składają się łatwo), miękkie etui z wnętrzem z pikowanej tkaniny, z karabińczykiem i wreszcie coś, co widziałem pierwszy raz na oczy - pojemnik na dodatki nie w postaci typowej wszytej kieszeni (ze zwykle mało wygodnym zamkiem błyskawicznym), a jako osobny "piórnik" - fajne i wygodne.
Słuchawki NAD Viso HP50 to mix aluminium, stali (elementy powiększające pałąk i realizujące obroty w osi pionowej), bardzo, ale to bardzo delikatnej tkaniny skóropodobnej na obszyciach i tworzywa pokrywającego muszle (do wyboru: czarne, białe, czerwone) w wersji high gloss.
Na koniec odkryłem jeszcze dwie rzeczy - NAD Viso HP50 mają sprężyny odkręcające muszle z położenia na płask do użytkowego (poprawia to też przyleganie do głowy) oraz to, że ułożenie na płask nie zostało wymyślone tylko do jednoczesnego słuchania muzyki przez dwie osoby lub podsłuchu dla DJ`ów - w takim ułożeniu dają się po prostu lepiej schować do kieszeni obok laptopa. Człowiek rodzi się głupi, czasem głupi umiera, a uczyć się musi przez całe życie.
Odsłuch
Odsłuchy rozpocząłem od ostatniej płyty Richarda Bony "Bonafied", na której snuje on swoje czarne opowieści w iście bajkowym stylu - przekaz subtelny jak puch. Przerzuciłem się na Stinga, żeby nie przysnąć w objęciach Bony - równie łagodny.
Puściłem "Paranoid" Black Sabbath i świat ponownie odzyskał kolory (a dokładniej dźwięki), poprawiłem wspominanym już Dead Can Dance - uff, jak dobrze, ale nie za mocno wysmażony stek, którego aromat rozchodzi się po całej okolicy.
Przy chórach słychać swobodę, z jaką poruszają się od basów po najwyższe rejestry. Niechcący bardzo głośno włączyłem duet Yello - gdyby tak huknęło w niskobudżetowych słuchawkach, zapewne membrany by wyrwało lub chociaż cewki usmażyło, a tu nic, po prostu krystalicznie czysta eksplozja bez zniekształceń.
Waldemar (Pegaz) Nowak