Nie skłamię jeśli napiszę, że większość mojego pokolenia wkroczyła w świat ekstremalnego metalu dzięki takim zespołom jak pochodząca ze stanu Iowa formacja Slipknot. Ten niezwykle interesujący, przełamujący metalowe bariery band otworzył niejedne oczy i uszy na bezlitosną młóckę, a z czasem zapisał się na kartach metalowej historii jako jeden z pionierów zuipełnie nowego nurtu.
Jest to przy tym band, który na swój sposób odświeżył death metal i pokazał, że można, a nawet trzeba grać inaczej. W sukcesie pomogł mu fakt funkcjonowania jako dziewięcioosobowy konglomerat charakterów mających różne pomysły na zespół i w przyszłości brand, jakim stal się Slipknot. Przyszła światowa popularność, a grupa zyskała szacunek słuchaczy i muzyków również ze stricte death metalowego środowiska.
Nie o death metalu mam zamiar jednak pisać, a o nowym, piątym studyjnym krążku Slipknot. Po wydaniu pamiętnego, choć równie mocno krytykowanego co sławionego pod niebiosa "All Hope Is Gone" w zespole doszło do kilku zmian. Po pierwsze świat obiegła wieść o tragicznej śmierci jednego z członków grupy, basisty i kompozytora Paula Graya, który był bardzo mocnym punktem całej Slipknotowej układanki. Po drugie Slipknot zawiesił działalność, aby skupić się na pracy w innych projektach. I tu swoich kolejnych pięć minut wykorzystał drugi zespół Coreya Taylora - Stone Sour, o którym jeszcze wspomnę.
Ponadto, doszło do kluczowej, jeśli nie najistotniejszej zmiany, a mianowicie formację opuścił w dość tajemniczych i - jak mniemam - głównie podyktowanych finansowymi zawirowaniami rytmiczny mózg całego przedsięwzięcia, a zarazem najbardziej rozpoznawalny członek kapeli Joey Jordison. Wieść o wakacie na stanowisku perkusisty obiegła świat szybciej niż informacja o podobej sytuacji w Dream Theater i cóż, nie oszukujmy się, ta zagadka doprowadziła do bólu głowy niejeden tęgi umysł.
O ile w formacji "gwiazd" pod wodzą Jamesa LaBrie kandydatów szybko wytypowano, tak w Slipknocie, zespole instytucji, nie było tak różowo. Media spekulowały o możliwym przyjściu Chrisa Adlera z Lamb of God, co biorąc pod uwagę status tego zespołu, mimo przerwy w działalności po powrocie Randy’ego Blythe`a z praskiego aresztu, było by raczej niemądre. Innym kandydatem okazał się Kevin Talley, który bębnił praktycznie wszędzie.
Do gry z własnej inicjatywy włączył się znany polskiej publice Kerim Lechner (ex-Decapitated, ex-Behemoth), a ostatnim i rzekomo najbardziej prawdopodobnym kandydatem stał się Jay Weinberg, który zjadł zęby na grze sesyjnej w najrozmaitszych projektach, najczęściej na hc/punk. Cóż, nawet gdyby to miał być Jay, to zawartość "5: The Gray Chapter" mimo jego doświadczenia również w metalowych zespołach (m.in. Kvelertak), sugeruje, że to nie on.
Koniec konców okazuje się, według wypowiedzi frontmana Slipknot, że tożsamość perkusisty nigdy nie zostanie ujawniona nawet agentom koncertowym. Będzie to po prostu zamaskowany jegomość, którego zadaniem będzie siać spustoszenie za beczkami i tyle.
Jeszcze tylko na moment pozostanę przy kwestii bębnów i tyczy się to całego krążka. Energia obecnego drummera udzila się reszcie kapeli. Chłop gra gęsto, ale znacznie brutalniej niż Joey, a co za tym idzie, jak dla mnie, bardziej pasuje do obecnego oblicza tego zespołu. Chris Fehn i Shawn Crahan, towarzyszący niezidentyfikowanemu pałkerowi, nie za bardzo dają o sobie znać (rzecz zmieni się na żywo) więc o nich pisać nie warto. Za to...
Na szczególną uwagę zasługują w kolejności Corey Taylor i gitarzyści. Ten pierwszy nagrał najlepsze wokale w całej Slipknotowej karierze, w czym zdecydowanie pomogła mu działalność w Stone Sour. O takich refrenach w Slipknot nawet nie marzyliśmy, a ładunek emocjonalny zawarty w np. "The Devil In I" czy trochę odstającej od reszty materiału quasi-balladzie zatytułowanej a jakże "Goodbye" poraża intensywnością.
Prawdziwa siła Slipknot tkwi jednak nie w melodyjnych zagrywkach i łatwo wpadających w ucho refrenach, a we wściekłym miejscami niemal thrashowym łojeniu i groove. Kompozycje jak najszybsze na całym krążku i jedyne takie w dorobku Slipknota "AOV" czy żywcem wyjęte z "Vol. III..." połamane "Nomadic" albo (prawie) odrzut z "Iowa" banger w postaci "The Negative One" czy absolutny cios w postaci (nu)nu-metalowego "Custer" szybko dołączą do koncertowego arsenału zespołu. Nie może być inaczej, bo fragmentów do sing-a-longów jest nie mało, a i furia z jaką przypierdziela Slipknot wymusza włączenie ich do setlisty.
Niestety "5 The Gray Chapter" dedykowana Grayowi cierpi na dwie zasadnicze wady. Pierwszą z nich, dość mocno wpływającą na odbiór krążka, jest paskudne, sztuczne, plastikowe brzmienie perkusji, które gdyby Jordison był w zespole, można przypisywać jego personie. Dziwi zatem taka realizacja tego instrumentu, tym bardziej że w miksie beczki są wysunięte mocno do przodu, czasem nawet bardziej niż wokal Taylora.
Druga sprawa to zbyt duża ilość utworów, a wersja deluxe "5 The Gray Chapter" zawiera ponadprogramowe dwie dodatkowe piosenki. Gdyby tak ten materiał okroić do jedenastu numerów bez m.in. prymitywnego jak na ten band "Skeptic", kompletnego od czapy, psującego wściekły klimat "If Rain Is What You Want" i miałkiego, zbyt mocno trącącego Stone Sour, "The One That Kills The Last", świat biłby przed Slipknot pokłony. Było by za co.
Grzegorz "Chain" Pindor