Vader od dawna nie musi nikomu udowadniać, dlaczego jego pozycja nie jest zagrożona. Od 30 lat Piotr Wiwczarek i spółka są przykładem wytrwałości, wiary w śmierć metal i konsekwencji. Jeśli kiedykolwiek grupa eksperymentowała, to tylko w ograniczonym obrębie gatunku. Anno domini 2014 podopieczni Nuclear Blast nagrali najrówniejszy album od czasu "Litany" będący manifestem siły polskiej załogi i fuck off dla deathcore`owej młodzieży.
Z początku krążek brzydko pisząc, "nie wszedł". Cóż, kontakt z Vaderem tracę mniej więcej co dwa lata, czyli od premiery do premiery. Ale zaznaczam, że mimo zmieniających się mód i zmiany własnych zainteresowań to właśnie Vader pozostaje dla mnie creme de la creme death metalu.
Kwestie finansowe, personalne i inne w przypadku tego zespołu kompletnie mnie nie interesują. Liczy się muzyka, a ta mniej więcej od wydanej już po śmierci Docenta ep "The Art of War" albo wybitnie odpowiada moim oczekiwaniom bądź nie zawodzi mnie na tyle, żeby postawić nad Peterem krzyżyk.
A skoro już o krzyżu mowa, lider Vader z wiekiem (za rok 50-ka!) zamiast czuć niechęć do napieprzania ciągle do przodu i z blastem w roli głównej, z każdym kolejnym albumem i młodszym perkusistą za zestawem dokłada do pieca coraz mocniej, Zdarza się, że i ciekawiej, bo kombinuje choćby z własnym głosem (ewidentnie najlepsza dykcja w death metalu w ogóle), no i daje miejsce na klawiszowe wstawki (ponownie zasługa Siegmara??), które od czasu "Impressions in Blood" powinny mieć swoje stałe miejsce.
Dlaczego album najpierw nie wszedł? Ano z dość prostej przyczyny - odzwyczajenia się od typowo vaderowskiej młócki i niechęci do singla promującego album. Na moje szczęście, "Tibi Et Igni" to nie jeden utwór a dziesięć premierowych petard plus trzy bonusowe smaczki, w tym zaskakująco dobry cover Das Ich. Po X odsłuchach dochodzę nawet do wniosku, że dodatkowa zawartość albumu jest ciekawsza, ale to z czystej sympatii to wszystkich coverów tego zespołu.
Niemniej jednak danie główne, będące w tym wypadku dziełem zarówno Pająka, jak i Petera, jest smakowite i staje się podręcznikowym przykładem, jak grać death metal bez zbędnych technicznych popisów a z werwą, jakiej często nie mają 30 lat młodsi muzycy. Nie żeby Peter nagle stworzył swoje opus magnum, ale przyznam, że choćby "Armada of Fire" czy nieco dłuższe, ozdobione klawiszami i miażdżące groove w pierwszej części numeru "Hexenkessel" - już bez slayerowskich solówek - potwierdzają klasę i formę zespołu.
Jeśli się z tym nie zgadzacie i nie słyszycie na "Tibi Et Igni" powiewu miejscami nawet heavy metalowej świeżości, której brakuje na skostniałej śmierć metalowje scenie - tako rzeknę - że biada wam, przynajmniej do momentu premiery nowego longa Decapitated.
Grzegorz "Chain" Pindor
Nuclear Blast