Odtwarzacz Yamaha CD-S700
Muskulatura odtwarzacza Yamaha CD-S700 jest tym razem mniejsza niż wzmacniacza (w droższych seriach urządzenia te mają takie same gabaryty), ale dzięki temu cały system zachowuje naturalne proporcje. Yamaha CD-S700 zbudowany jest równie solidnie, a w tej cenie - wręcz bezkompromisowo.
Typowy dla Yamahy, bursztynowy wyświetlacz zamieniono na bardziej stonowany, ale wciąż dobrze czytelny. Liczbę przycisków zredukowano do minimum, wśród nich zwraca uwagę układ Direct, którego zadaniem będzie odłączenie wyświetlacza oraz wyjść cyfrowych. O tym, że CD-S700 jest źródłem na miarę 2009 roku, świadczy też port USB, który np. z odtwarzaczy przenośnych pobierze nagrania w formatach MP3 oraz WMA.
Największą przyjemnością i powodem do dumy dla posiadacza Yamahy CD-S700 będzie jednak z całą pewnością praca mechanizmu. Za wąziutką szufladą kryje się mechanika, która działa z gracją, płynnością i precyzją godną urządzeń, za które trzeba płacić wielokrotnie więcej.
Według danych producenta, to dokładnie ten sam mechanizm, który zastosowano w topowym modelu Yamaha CD-S2000, a już tam był sensacją! W początkowej fazie odczytu, a także przy przeskakiwaniu do sąsiednich ścieżek, z wnętrza Yamahy słychać szmery, ale w trakcie samego odczytu panuje absolutna cisza.
Część cyfrowa opiera się na upsamplerze oraz konwerterach 24 bit/192 kHz BurrBrown. Względem CD-S2000 nie ma symetrycznego toru sygnału, a zasilacz bazuje na pojedynczym transformatorze, który dostarcza niezależne napięcia dla napędu, sekcji cyfrowej oraz analogowej.
Panel wyjściowy to standardowy komplet cyfrowo-analogowy, w którym docenić można solidne, pozłacane gniazda. Dołączony pilot ma cały zestaw jego funkcji, ale zdalne sterowanie wzmacniacza również wyda podstawowe polecenia odtwarzaczowi.
Wzmacniacz Yamaha A-S700
Już na pierwszy rzut oka nie jest to ten sam poziom, jaki prezentuje seria "2000" (brak choćby drewnianych boczków), jednak w bliższym kontakcie odkrywamy, że urządzenia "700" zaskakująco niewiele ustępuję firmowemu wzorcowi.
Obudowę wykonano w całości z metalu, manipulatory, choć już nie hebelkowe, nawiązują do hajfajowej klasyki - wyposażenie jest bardzo bogate: sześć wejść, pętle magnetofonowe, a nawet współpracujący z nim selektor źródeł nagrywania.
Przecież nikt już dzisiaj niczego nie nagrywa - chyba, że MP3, ale i tut mowa o "ściąganiu", cyfrowe rekordery (CD, MD, DCC) odeszły w zapomnienie. Można jednak wyobrazić sobie "kaseciaka" Nakamich Akai czy Pioneera jako dobre towarzystwo dl Yamahy.
Wzmacniacz Yamaha SA-700 ma pokrętła barwy i kontur z płynną regulacją! Wszystkie te dobrodziejstwa możemy naturalnie "wygasić" układem Direct, który uzyskał wsparcie w dodatkowym systemie odłączającym także selektor wejść, o ile sygnał kierowany jest wprost z gniazda CD.
Wśród wejść znalazło się także gniazdo dla gramofonu, wyposażonego we wkładkę MM. Podobnie jak złączu CD, nadano im wyższą rangę, odsuwając od innych elementów na tylnej ściance. Wszystkie złącza są złocone.
Ciekawostką jest selektor impedancji - układ znany z wielu amplitunerów Yamahy skalibrowano do pracy z obciążeniami nie niższymi niż 6 omów lub nie niższymi niż 4 omów; znając praktykę wielu producentów kolumn, przedstawiających swoje konstrukcje jako znamionowo 8-omowe, gdy w rzeczywistości są 4-omowe, najbezpieczniej jest ustawić przełącznik w drugiej pozycji.
Konstrukcja wzmcniacza Yamaha SA-700 jest bardzo rozbudowana, na oddzielne płytki porozdzielano wejścia, przedwzmacniacz gramofonowy, końcówki, a nawet tak drobne układy, jak regulację głośności. Jest więc sporo połączeń wewnętrznych, co nie zachwyca; mimo to obawy co do poziomu szumów nie znalazły potwierdzenia w laboratorium.
Główny potencjometr to dobry, hermetyczny czarny Alps, każda końcówka ma swój własny radiator, a na nim po dwa tranzystory bipolarne Sankena. Duże trafo rdzeniowe wspomagane jest przez kondensatory filtrujące o pojemności 12 000 μF. O sztywność konstrukcji dba spinająca przód i tył obudowy belka.
CD-S700 + SA-700 - odsłuch
Słyszę już kaprysy malkontentów, że technicznie, klinicznie, sterylnie, cyfrowo, nijak, bezdusznie, beznamiętnie i chłodno. Że barwy nie takie, brak przestrzeni, głębi, plastyki… Że precyzja najdalszych planów była lepsza w urządzeniach marki X, a kontury najniższego basu w sprzęcie Y.
Tak to już jest, że gdy trafia się sprzęt grający dźwiękiem wyjątkowo dobrym, poukładanym, zrównoważonym, to szuka się dziury w całym. Jęki zawodu najczęściej wydają ci, którzy w swoich urządzeniach podobnych rezultatów nie uzyskują. Wśród trzech testowanych systemów Yamaha gra w sposób najbardziej neutralny i dokładny.
Myryad jest płynniejszy, plastyczniejszy, Xindak ma "pałer", ale obydwa nie dają tak czytelnego wglądu w nagranie, jak Yamaha. Jej brzmienie nie jest rozjaśnione, wysuszone czy techniczne, zachowuje bowiem nasycenie. Jednak energia płynie głównie z szybkości, detaliczności i bezpośredniości. Lepiej (albo gorzej?) niż w innych systemach wychodzą na wierzch niedoskonałości nagrań, a z drugiej strony dobre realizacje pozwalają Jamaszce najwyraźniej pokazać swoją przewagę w rozdzielczości.
Góra pasma jest czyściutka i perlista, ma oddech i akustyczną przestrzeń; środek nie stroni od demonstrowania wyższych harmonicznych, wokale są tym ożywione, jednak w zupełnie inny sposób niż w Xindaku, gdzie mocą niższego podzakresu nabierały większego autorytetu.
Scena - szeroka, swobodna, źródła dźwięków nie są powiększone, ale ich wybrzmienia - obszerne i nieprzytłumiane. Wydawałoby się, że najlepiej pasujący do tego bas byłby szybki, zwarty, niepogrubiony. Jest jednak trochę inny, co chyba wychodzi całości na zdrowie - gęsty, sprężysty, ani nie wlecze się w ogonie, ani nie gra tylko w tle, swoją masą dobrze przeciwważy rozbudowaną akcję wyższych rejestrów.
Bardzo dobra separacja i detaliczność nie jest wpisana w szczególnie głęboką, wieloplanową scenę - tutaj Yamaha nie przekracza barier właściwych swojej klasie cenowej, gra dość blisko, zarazem dostatecznie plastycznie, choć nie tak charyzmatycznie, jak Myryad. Największą zaletą jest naturalna, niesyntetyczna wyrazistość, wspierana dynamiką i czystością barw.
Z kontura go!
Układem, który pojawiał się niegdyś niemal we wszystkich wzmacniaczach, był filtr "kontur" (loudness). Propagowana przez audiofilów koncepcja nieingerowania w sygnał wyrugowała ten system z większości konstrukcji. Zalety najkrótszej ścieżki sygnałowej to jedno, ale często nieświadomi istoty spraw audiofile wrzucają "kontur" do jednego worka ze standardową regulacją barwy dźwięku, nie wiedząc, czym naprawdę jest.
Cała historia zaczęła się w latach 30., kiedy pojawiło się opracowanie, obrazujące nieodłączną cechę ludzkiego słuchu - różnice w sposobie odbierania dźwięku w zależności od jego poziomu i częstotliwości.
Najlepszą ilustracją tego tematu są krzywe Fletchera- Munsona, tzw. izofony, które pokazują, iż zwłaszcza w zakresie niskich częstotliwości, także i wysokich, nasza czułość spada wraz ze zmniejszaniem się poziomu. Krzywa czułości zawsze pokazuje większą czułość w zakresie średnich tonów i nie chodzi o to, aby ją wyrównywać, ale skompensować różnice zachodzące między poziomem umownie "standardowym" a niższymi.
Dobrze zaprojektowany filtr kontur właśnie tak działa - zmienia swój wpływ w zależności od poziomu głośności. Głośność zależy jednak nie tylko od poziomu wysterowania wzmacniacza, co jego konstruktor może uwzględnić, ale też od czynników, na które nie ma wpływu - efektywności kolumn i odległości, jaka dzieli je od słuchacza.
Rozwiązanie przyjęte przez Yamahę (filtr kontur z regulacją) jest w tej sytuacji najkompletniejsze. A kogo to nie przekonuje, może wraz z regulacją barwy w ogóle wyłączyć ze ścieżki sygnału również kontur - wystarczy wcisnąć przycisk Direct.
Radosław Łabanowski