Urządzenia nie mają trybu stand-by, uruchamia się je za pomocą klasycznych, mechanicznych wyłączników sieciowych. Pozwoliło to zaoszczędzić parę pensów, ale przede wszystkim automatycznie przesunęło Musicala w kierunku klubu Energy Star. Materiału na obudowy jednak nie żałowano - ścianki przednie są bardzo grube, mają charakterystyczny profi l z cofniętymi krawędziami dolną oraz górną. Na aksamitnej czerni błyszczą chromowane płytki z nazwami serii oraz aluminiowe przyciski wraz z gałką siły głosu we wzmacniaczu - fronty wyglądają bardzo solidnie i ekskluzywnie.
Odtwarzacz Musical Fidelity M3CD
Odtwarzacz Musical Fidelity M3CD nie ma klasycznej szuflady, lecz szczelinę - to już od lat znane rozwiązanie, które na dobre weszło do repertuaru producentów sprzętu, nie tylko samochodowego, ale i stacjonarnego. Pod niebieskim ciekłokrystalicznym wyświetlaczem znajduje się kilka przycisków sterujących napędem - i to wszystko.
Tył jest podobnie minimalistyczny, co w przypadku odtwarzacza cyfrowego XXI wieku jest niekoniecznie zaletą. Mamy stereofoniczne wyjście analogowe, dwa wyjścia cyfrowe - elektryczne RCA i optyczne TOSLINK - oraz gniazdo sieciowe IEC.
Nie ma wejść cyfrowych. W czasach, w których liczba źródeł cyfrowych, wymagających lepszego DAC-a jest coraz większa, zamykanie dobrego odtwarzacza CD na możliwość ich obsłużenia wydaje się nieco anachroniczna. Napęd ze sterowaniem dostarczyła firma Stream Unlimited, przetwornik z zasilaniem - sam Musical.
Zacznijmy od tego pierwszego. Moduł Blue Tiger CD-80 składa się z dwóch części. Mechanika pochodzi od firmy ASATech, potentata w tej dziedzinie, samo sterowanie przygotowali specjaliści Stream Unlimited.
Wartość ich produktów rozpoznało już wielu producentów, dlatego przypomnę w kilku słowach, o kim mowa. To międzynarodowa inicjatywa, opierająca się na wiedzy 50 inżynierów - firma w całości należy właśnie do nich. Pochodzą głównie z dwóch firm - Philips Audio (to oni byli odpowiedzialni za opracowanie standardu Compact Disc - napędu) oraz ReQuest Multimedia (ci, którzy stworzyli pierwszy na świecie twardodyskowy serwer MP3).
Jeśli dokładnie przyjrzymy się sekcji C/A odtwarzacza Musical Fidelity M3CD, zobaczymy, że to tak naprawdę wariacja "na temat" przetwornika M1 DAC Musicala. Bardzo podobny układ widziałem też w przedstawionym miesiąc temu odtwarzaczu CLiC. Tuż przy miejscu, w którym wpięta jest taśma z sygnałem, znajduje się bardzo dobry zegar, dzięki któremu, w głównej mierze, Michaleson osiągnął w M3CD niski jitter.
Sam przetwornik C/A to układ Burr-Brown DSD1796, już leciwy, ale wciąż doskonały. To kość opracowana pierwotnie dla odtwarzaczy SACD, o niskich zniekształceniach i bardzo wysokiej dynamice. Antony Michaleson bardzo go lubi (albo kupił ich dużo…), ponieważ stosuje go wszędzie, gdzie się tylko da. Z korzyścią dla wszystkich.
Dalej widać układy filtrów analogowych, wzmocnienia oraz bufora wyjściowego. Wszystkie skonstruowano przy użyciu układów scalonych JRC5532, znanych od lat, niedrogich, acz przyzwoitych. Zasilacze pobierają prąd z dwóch uzwojeń wtórnych niewielkiego transformatora toroidalnego, odsuniętego od układów.
Wzmacniacz Musical Fidelity M3i
Przód wzmacniacza Musical Fidelity M3i jest równie elegancki, jak w odtwarzaczu - a może nawet bardziej. Dominuje tu duże, metalowe, choć dość płaskie pokrętło wzmocnienia; jego kształt został dobrany tak, aby pasował do ściętych krawędzi przedniej ścianki, ale jest też całkiem ergonomiczny.
Po obydwu stronach umieszczono niewielkie, także metalowe, przyciski, tworzące selektor wejść - tylko liniowych, ale tych jest naprawdę sporo - sześć, z których jedno zostało "pożenione" z pętlą do nagrywania ("Tape"), a drugie można zmienić na wejście HT ("Home Theatre"), pozwalające zintegrować Musical Fidelity M3i z systemem kina domowego.
Służący do tego mechaniczny przełącznik znalazł się na tylnej ściance. Nad każdym przyciskiem widać małą diodę. Kolejne dwie są przy wyłączniku sieciowym – jedna sygnalizuje działanie urządzenia, a druga - tryb "Mute".
Wyjścia głośnikowe są po jednej stronie, ustawione blisko siebie. Oprócz wspomnianych już wejść, jest też wyjście z przedwzmacniacza. Układ zmontowano na jednej dużej płytce drukowanej, wyglądającej bardzo solidnie.
Układy poszczególnych sekcji są od siebie jednak wyraźnie oddzielone mechanicznie. Sygnał między przedwzmacniaczem a końcówką mocy jest przesyłany nie ścieżką, choć to ostatecznie ta sama płytka, a klasycznymi kabelkami ekranowanymi.
Przedwzmacniacz zmontowano tuż za gniazdami wejściowymi. Po wybraniu wejścia sygnał trafia do układu regulacji siły głosu. W materiałach firmowych czytamy, że Musical Fidelity M3i "has perfect volume control matching even at very low levels". Pierwszy rzut oka do wnętrza tego nie potwierdził, ponieważ przy przedniej ściance zobaczyłem taniutki, otwarty potencjometr.
Za chwilę rzecz się jednak wyjaśniła: potencjometr ten jest tylko enkoderem, współpracującym ze scaloną drabinką rezystorową PGA2320 firmy Burr-Brown. To ciekawe, pokrętło ma wyraźne punkty - początkowy i końcowy - a mimo to regulacja siły głosu nie odbywa się w potencjometrze, stąd nieporozumienie.
Producent podaje, że przedwzmacniacz pracuje w klasie A. Ma on swoje własne uzwojenie wtórne w transformatorze zasilającym, a w związku z tym osobny zasilacz. Z tego samego uzwojenia wychodzi jeszcze jeden zasilacz - dla sekcji sterującej.
Końcówki umieszczono z boku, wzdłuż dużego radiatora, a zbudowane są tylko z tranzystorów. Jak mówi Michaleson, sekcja sterująca została pierwotnie opracowana dla topowej końcówki, potwora o nazwie Titan, i wyróżnia się najniższymi szumami i zniekształceniami.
Sekcja ta steruje wzmacniaczem prądowym, który oparty jest na pracujących w push-pullu układach Darlingtona STD03N+03P. W każdym z nich mamy dwa tranzystory bipolarne w układzie kaskodowym, zintegrowane z diodą służącą kompensacji dryftu temperaturowego. Na wyjściu widać duże przekaźniki - część układu zabezpieczającego.
Drugie uzwojenie wtórne transformatora przeznaczone jest dla końcówki mocy - dla obydwu kanałów jest wspólne. W tym zasilaczu znajdują się dwa kondensatory o pojemności 10 000 mF każdy.
Musical Fidelity M3CD i M3i - odsłuch
Odtwarzacz Musical Fidelity M3CD brzmi niemal dokładnie tak, jak wygląda. Gra solidnie, elegancko, bez wyskoków i wodotrysków. To brzmienie, na którym można polegać, jeżeli szukamy źródła bezpiecznego, nieagresywnego.
Punkt ciężkości leży w zakresie mocnego wyższego basu. To on definiuje wielkość źródeł pozornych, a jednocześnie wysoką dynamikę. Niemal niezależnie od materiału, z jakim będziemy go słuchali, Musical Fidelity M3CD zagra bas po prostu dobrze. Ale nie tylko bas.
Weźmy na przykład płytę "Saxophone Colossus" Sonny’ego Collinsa - to materiał monofoniczny, z dużym, wyraźnym saksofonem lidera. Musical Fidelity M3CD lekko go przybliżył, zresztą razem z perkusją i kontrabasem, podciągając tylne plany, wyciągając instrumenty na powierzchnię miksu. Muzycy byli "obecni", wyraźnie zarysowani, tu nic się nie ciągnie, nie rozmazuje, nie rozłazi ku chimerycznej wersji plastyczności.
Dźwięk jest konkretny, a wcale nie rozjaśniony. Przypominam sobie CLiC-a - to samo DNA dźwięku: solidnego, pewnego, rzetelnego fundamentu, na którym można potem dobudować resztę systemu. Musi to więc być dźwięk nieagresywny, a przy tym wystarczająco rozdzielczy.
Dlatego też odtwarzacza Musical Fidelity M3CD słucha się wyjątkowo komfortowo. Góra pasma jest niezapiaszczona, gładka, lecz wcale niezaokrąglona. To nie jest generalnie ciepły dźwięk, tyle że ma wewnętrzny porządek i spokój. Zwykle wiąże się to z niskim jitterem i solidnym zasilaniem. Te dwa elementy są w dużej mierze odpowiedzialne za kształt ostatecznej analogowości.
Wprawdzie pierwsze plany są bliżej nas, ale nie wyskakują w sposób wywołujący jakikolwiek niepokój i nadmierną ekscytację - są raczej intymne niż natarczywe. Musical nie sili się na kreowanie ekspansywnej, głębokiej przestrzeni. Nie pomrukuje też efektownie najniższym basem, generowanym przez instrumenty klawiszowe (jak np. na płycie "Mały Książę" Marka Bilińskiego).
Podłączając wzmacniacz Musical Fidelity M3i w miejsce wzmacniacza odniesienia, słychać od razu, że to wyraźnie mniej rozdzielcze urządzenie niż Musical Fidelity M3CD.
Nie winiłbym jednak o to wzmacniacza jako takiego, a po prostu technikę - już po raz któryś z kolei w tym przedziale cenowym znacznie łatwiej uzyskać wysoką rozdzielczość z urządzenia źródłowego niż ze wzmacniacza - i to bez względu na to, czy mówimy o Musicalach, czy o innych urządzeniach. Musical Fidelity M3i daje w zamian coś innego.
Wzmacniacz Musical Fidelity M3i jest małą elektrownią i bez względu na to, jak ocenimy jego inne cechy, ta jedna ustawia go wysoko na liście. Jeśli chodzi o możliwości dynamiczne, rozmach, skalę, a także bas, to Musical Fidelity M3i jest mocnym kandydatem na "pana młodego". Nawet wysokie poziomy nie robią na nim wrażenia o tyle, że nie zmienia się ani barwa, ani przestrzeń, ani detal.
Dół jest nasycony i swobodny, nie dusi się, środek nie zaczyna krzyczeć, a góra skrzypieć. Kontrola do samego końca. Dlatego ta moc, ta potęga nie rujnuje delikatniejszego grania, jak np. z płyty "Songbird" Evy Cassidy. Posłuchajmy ładnej gry gitary w utworze "Autumn Leaves", jak dobrze chowa się pod spodem, kiedy wchodzi wokal. A przecież głos nieodżałowanej Cassidy nagrano tu z dość mocnymi sybilantami, przeszkadzającymi często w odbiorze tej muzyki.
W całym systemie M3 udaje się uchwycić niemęczący poziom napięcia emocjonalnego, którym się żywi muzyka. Jeśli w dźwięku jest coś nie do końca tak, jak być powinno, to dzieje się to jakby z boku, nie przeszkadza, choć jest zauważalne. Tylko średnia rozdzielczość wzmacniacza Musical Fidelity M3i jest teoretycznie największą słabością, ale i ona ani trochę nie zniechęca do słuchania, bo Musical przynosi ze sobą mocne "pozytywne wibracje".
Wojciech Pacuła