Osiemnaście lat temu, 28 września, zmarł Miles Davis. Wtedy wielu, blisko związanych z nim muzyków, choć nie tylko, złożyło hołd największemu z jazzmanów. Miał taki pomysł i Michał Urbaniak, skrzypek, który zagrał solówkę na płycie Davisa "Tutu", ale wtedy go nie zrealizował. Teraz, po latach, w 50. rocznicę ukazania się albumu "Kind of Blue" nadarzyła się okazja, by ten pomysł wcielić w życie.
Miles Davis odcisnął piętno na całej karierze Urbaniaka. Miał kilkanaście lat, kiedy zaczął interesować się jazzem. Jego kolega dostał od rodziny z Anglii płytę Milesa. Ponieważ koledze ta płyta się nie podobała, Michał zamienił się z nim na album Louisa Armstronga. I tak się zaczęła jego przygoda z wielkim jazzem. W 1962 r. jako stypendysta Kongresu trafił na koncert Milesa w klubie Blackhawk. Wtedy miał możliwość przyjrzeć się mu, ale nie odważył się podejść. Dziesięć lat później występował ze swoim zespołem Constellation na festiwalu w Montreux, gdzie grał również Davis. Kiedy wielki trębacz wychodził na scenę, Urbaniak miał okazję powiedzieć mu tylko "Miles, I Love You". Ten popatrzył na niego i powiedział: "Yeah", swoim charakterystycznym, zachrypniętym głosem.
W 1985 r. Davis zakończył trzydziestoletni kontrakt z Columbią i przygotowywał nową płytę dla Warner Bros. Producentowi, Marcusowi Millerowi powiedział, że chce mieć na tej płycie skrzypce Michała Urbaniaka. "Give Me That Fuckin’ Polish Fiddler" - miał stwierdzić. Nasz muzyk nagrał w studio solówki do trzech kompozycji, z których tylko jedna "Don’t Lose Your Mind" trafiła na album. Tego dnia Milesa nie było w studio. Do spotkania doszło dopiero dzień później. Jest jeszcze jeden powód, dla którego Michał Urbaniak powinien nagrać album poświęcony Milesowi.
Ostatnia płyta Davisa "Doo Bop" powstała pod silnym wpływem hip hopu, pojawiają się tam raperzy. Urbaniak z takim pomysłem połączenia jazzu z nową muzyką amerykańskiej ulicy nosił się już trzy lata wcześniej. Razem z perkusistą Lennym White`em chodził od wytwórni do wytwórni prezentując swój pomysł. Ale odsyłano go z kwitkiem. Dla hip hopowców był za jazzowy, a dla jazzowych la belów, za bardzo hiphopowy. Dopiero po latach założył grupę Urbanator, realizując tamte idee, a Davisa ogłoszono nowatorem w łączeniu tych stylów.
Dla słuchaczy najważniejsze jest, że Michał Urbaniak powrócił z nowym, podwójnym albumem i planuje występ na festiwalu Jazz Jamboree, a potem trasę koncertową. Pierwsza płyta albumu "Miles of Blue" została zatytułowana znacząco "The Master" i zawiera jedenaście nagrań. Skrzypek zrealizował je z gościnnym udziałem sław, m.in.: basisty Marcusa Millera, perkusisty Lenny`ego White’a, pianisty Herbiego Hancocka i trębacza Toma Browne`a. Otwiera go słynny temat Davisa "All Blues" z udziałem rapujących córek Urbaniaka, Miki i Natalii, tworzących również pointujący chórek. Krótkie, ekspresyjne solówki skrzypiec wybijają się tu ponad komputerowy rytm. To może być przebój!
W dynamicznym "Romance" słyszymy stare, elektroniczne instrumenty klawiszowe przypominające piękne dla fusion lata 70., kiedy Michał Urbaniak był w tej dziedzinie w ścisłej światowej czołówce. To również chwytliwy temat. Balladowy motyw przewija się w utworze "I Just Love You". Elektronicznie przetworzone brzmienie skrzypiec wykorzystał w nowej wersji swej kompozycji "Manhattan Man". Wschodnie nastroje zawiera temat "Nirwana".
Moim faworytem jest kompozycja "Facts of Life". Nie wiem, kto podkłada tu głos pod partię unisono ze skrzypcami, ale efekt jest interesujący. "Serenada" to jakby ten sam motyw, ale wykonany wolniej, z wokalizą Urszuli Dudziak. Tę płytę zamyka inna wersja "Manhattan Man" z kapitalną solówką Tootsa Thielemansa na harmonijce ustnej. Druga płyta albumu "UrbStuff" już nie jest tak ciekawa, bo dominują tu remiksy, partie rapowane i komputerowe efekty. Michał Urbaniak ma swój come back w świetnym stylu. Jego elektryczne skrzypce znowu zabrzmiały wspaniałym głosem.
Marek Dysza
SONY MUSIC