Dream Theater prawie po ćwierćwieczu działalności brzmi nudno i płytko. Nie nijako, bo każdy pozna drużynę Jamesa LaBrie, ale może to właśnie, wraz z ekstremalnie kiepską warstwą liryczną "Black Clouds & Silver Linings" sprawiło, że mamy do czynienia z jednym z gorszych albumów Amerykanów.
Głównym pozytywem świeżego krążka Dream Theater jest praca gitarzystów. Oni jak zwykle stają na wysokości zadania, nie tylko pokazując swój kunszt, ale i to, co nowego pojawiło się w ich grze od premiery poprzedniego albumu. Cóż jednak z tego, skoro większość utworów to popis, który do niczego nie zmierza?
Jak to zwykle w przypadku Dream Theater bywa, mamy tu niewiele utworów, o strukturze, którą można było przewidzieć. Obowiązkowo piosenek jest niewiele, długość jednej oscyluje w okolicach dwudziestu minut, a innej pięciu. Bez względu jednak na to, ile trwa utwór, na spotkanie naszym uszom wychodzą interesujące pomysły, które jednak mieszają się ze sobą w mającą niewiele sensu papkę. Kompozycje są wręcz przeładowane instrumentami i zagrywkami na nich, które zdają się tylko pokazywać, że mamy do czynienia z mistrzami. Cóż jednak z tego, skoro z trudem się tego słucha i czerpie przyjemność?
Wiele ciekawych motywów jest już zresztą znanych z poprzednich płyt Dream Theater. Te dobre już po prostu nużą. Złe, doprowadzają do zniesmaczenia. Tu warto odnieść się do liryków. Te, w dużej mierze będące autoterapią po uzależnieniu alkoholowym brzmią śmiesznie. Chcę podkreślić, że nie chodzi tu o samą tematykę, lecz sposób ujęcia w słowa pewnych zdarzeń, które mogą wywołać u niejednego słuchacza uśmiech politowania. Dobrze, że co jakiś czas pojawia się solówka odrywająca myśli od tych bolączek: nie trzeba słuchać przedobrzonej ilości instrumentów, ani tekstów. Szkoda, że tak potoczyła się historia "Black Clouds & Silver Linings", ale jest to jedynie płyta z dobrymi pomysłami na album, a nie wydawnictwo, które powinno trafić do sklepów i na półki słuchaczy.
Na koniec parę słów o rzeczach oczywistych. Tak, produkcja jest rewelacyjna, poza trochę jedowartościowanym basem. Tak, ten album byłby lepszy, gdyby go skrócić i obedrzeć z masy nonsensów sprawiających, że można mu przyczepić etykietkę ekstremalnie progresywnego dzieła. Pozostaje mieć nadzieję, że Dream Theater zda sobie sprawę z faktu, że epickość nie liczy się w minutach i ilości ścieżek na utwór.
M. Kubicki
Metal Mind