Testem o prawdopodobnie największym praktycznym znaczeniu jest w tym numerze prezentacja pięciu wzmacniaczy w cenie około 5000 zł. Wszystko już o nich napisaliśmy na kolejnych stronach, jednak chciałem podkreślić ciekawy wątek – nieformalnego przeobrażania się wzmacniaczy w amplitunery… sieciowe. Nieformalnego, bo żaden producent nie przedstawia wzmacniacza wyposażonego w funkcje sieciowe (ani stereofonicznego, ani wielokanałowego) jako amplituner.
Określenie to przylgnęło do wzmacniaczy wyposażonych w tuner FM i określiło ich niezależną pozycję w panoramie sprzętu audio. Nie była to wcale pozycja korzystna; mimo dodatkowej funkcji, która tylko w marginalnym stopniu może zakłócać pracę podstawowych sekcji wzmacniających, klasyczny (z tunerem FM) amplituner nie był brany pod uwagę przez większość audiofilów, zorientowanych na "czyste" wzmacniacze (i ewentualnie dokupienie oddzielnego tunera FM).
Dzisiaj wzmacniacze są często "nafaszerowane" układami cyfrowymi, w tym odtwarzaczami sieciowymi, potencjalnie bardziej zakłócającymi pracę sekcji wzmacniającej, ale o ile nie mają tunera FM, zachowują status wzmacniacza. I bardzo dobrze, wcale nie postuluję, aby je obowiązkowo przemianować na amplitunery (w domyśle lub z dopiskiem "sieciowe"), ani nawet na "wzmacniacze sieciowe".
Niech producenci tytułują je jak chcą, a zainteresowani zakupem sami mogą się zorientować, jakie blaski i cienie ma dla nich wyposażenie konkretnego modelu. Tym samym tylko wspominam, jak przesadnie krytyczny stosunek mieliśmy do amplitunera FM, który "nie zasłużył" na bycie szlachetnym wzmacniaczem zintegrowanym.
Oby wzmacniacz lub amplituner, jak zwał tak zwał, ale jako oddzielne urządzenie był znami jak najdłużej, bowiem tylko razem z nim będą… klasyczne, pasywne zespoły głośnikowe. Na fali audiofilskich wspomnień i sentymentu, w ciągu ostatnich lat pojawiło się wiele urządzeń, mniej lub bardziej nawiązujących do projektów sprzed lat, mniej lub bardziej udanych.
Czasami to "odgrzewane kotlety" (albo "kotleciki", jak LS3/5a), niewnoszące nic nowego, wiernie uwięzione w technice sprzed pół wieku (ale dokładnie tego oczekują ich miłośnicy), czasami – konstrukcje bez korzeni, tylko utrzymane w dawnym stylu (głównie "skrzynkowymi" proporcjami obudowy).
Stradivari, wracające po 20 latach, a nawet WATT/Pappy, których pierwsza wersja powstała w latach 80., nie są ani jednym, ani drugim. Nie kultywują pospolitych, archaicznych schematów, nie sięgają po zabytkowe komponenty. Nie znając ich protoplastów, można by je uznać za projekty na wskroś współczesne, ba – ultranowoczesne. Nie tylko techniką, ale też brzmieniem są godnymi reprezentantami aktualnego zaawansowania i "upodobań" obydwu firm.
Mam nieskromną nadzieję, że ta lektura będzie ucztą, tak jak było nią słuchanie obydwu kolumn, choć nie da się ukryć, że były to brzmienia ze zupełnie różnych "kuchni". Tym lepiej, chociaż można współczuć tym, którym spodoba się wygląd Stradivari, a brzmienie WATT/Pappy… albo odwrotnie.
Obydwie propozycje kosztują mniej więcej tyle samo (10% różnicy nie będzie miało żadnego znaczenia), więc są na rynku bezpośrednimi konkurentami. Wsparte renomą swoich producentów, są czymś więcej niż produktami – są ważnymi wydarzeniami ostatniego sezonu, więc ich test też musi być godny i odświętny. Dlatego czekaliśmy z nim do numeru grudniowego..
Andrzej Kisiel