W środkach komunikacji miejskiej można zobaczyć spot, którego tekst brzmi mniej więcej następująco: "Wyobraź sobie, że kupujesz lodówkę, sprawdzasz ceny, wybierasz najlepszą ofertę, zamawiasz… i lodówka jest, i jesteś szczęśliwy…albo nie… bo na przykład jest za duża… albo za mała… albo zwyczajnie się rozmyśliłeś. Nie martw się, teraz możesz odesłać każdy towar w ciągu 14 dni, bez podania przyczyny. Takie prawo! Że można!"
Pod koniec zeszłego roku weszły w życie nowe przepisy, dające klientom - konsumentom większe prawa w transakcjach dokonywanych przez Internet. Intrygujące jest wydłużenie okresu, w którym klient ma prawo do odstąpienia od umowy kupna-sprzedaży; w gruncie rzeczy samo to prawo, a także związane z nim warunki, wydają się fascynujące, gdy spojrzeć na nie przez pryzmat pewnych przypadków, jakie zresztą każdemu łatwo mogą przyjść do głowy. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że twórcy tego prawa nie przeprowadzili eksperymentów myślowych, a jeżeli je przeprowadzili, to tym gorzej, bo wyniki zignorowali, albo - co jeszcze bardziej przerażające - ucieszyli się, że ich wynalazek "działa" właśnie w taki przewrotny sposób.
Zupełnie podstawowe staje się prawo do zwrotu zakupionego towaru - bez podania przyczyny - w ciągu 14 dni. Dzięki temu możemy kupić praktycznie wszystko (wyjątków nie będę przytaczał, nie mają znaczenia dla ogólnej sytuacji), pobawić się tym, i po dwóch tygodniach odesłać, żądając zwrotu całej zapłaconej kwoty. Co więcej, nie tylko ceny za sam produkt, ale również kosztów jego transportu "do nas". Musimy tylko ponieść koszty odesłania towaru. W ten sposób sprzedawca nie tylko na nas nie zarobi, ale dopłaci do naszej zabawy.
Żeby jednak uciechy było więcej, warto przyjrzeć się zapisom o pomniejszeniu wartości zwracanego towaru na skutek jego zużycia. To może wydawać się jakimś gestem w kierunku sprzedawców, ale tylko pozornie - tutaj dopiero zaczyna się jazda. Sama wskazówka, że klient może zwrócić - bez podania przyczyny! - towar używany, a sprzedawca wciąż ma obowiązek ten towar przyjąć, jest kuriozalna.
Kto i wedle jakich norm będzie określał stopień zużycia i proporcjonalnie do niego obniżał cenę? Klient, sprzedawca, niezależny ekspert? Ile na wartości straciły buty, których zelówki są starte do połowy? Połowę? Ale to nie koniec cyrku... Teraz wchodzi na scenę przepis, wedle którego sprzedawca nie może potrącić z ceny niczego, gdy użytkowanie to miało związek z działaniami klienta, mającymi na celu sprawdzenie użyteczności - wedle jego osobistych potrzeb - zakupionego towaru.
Trzymając się tematu butów: kupuję buty do biegania, wiadomo, muszę się przebiec. Biegam maratony i chcę sprawdzić, czy buty będą wygodne na takich dystansach. Co dalej - przecież się domyślacie. Przykłady mniej i bardziej zabawne można mnożyć. Kupię dziecku pudełko klocków Lego, niech się pobawi, oddam za dwa tygodnie, oczywiście rozpakowane, przecież tylko sprawdzaliśmy... dziecku się znudziło. Tak, wyjaśnię sprzedawcy grzecznie, że dziecko świetnie się bawiło, ale już mu się znudziło.
Kupowałem zakładając, że pobawi się dłużej - wtedy zabawka byłaby z mojego punktu widzenia użyteczna. Ale sprawdziliśmy, że się znudziło, więc użyteczna nie jest. Oddaję. Takie prawo. Że można. Kupię następny zestaw, bo dziecko właśnie marudzi, że teraz chce remizę strażacką. Sprawdzimy, może wystarczy na dłużej, a może znowu oddam za dwa tygodnie. Takie prawo. Że można. Ktoś powie - no nie... nikt tak nie zrobi... A czemu nie? Przepisy te, idące w ślad za dyrektywami UE, pochodzą z trochę innej kultury, innej obyczajowości... Nie twierdzę, że wszyscy klienci będą to prawo nadużywać, ale przecież wystarczy, że jeden na dziesięciu sobie pohula.
Przyznajmy uczciwie - są to przecież prawa, przynajmniej w tutejszych okolicznościach przyrody, wyraźnie na wyrost, zdecydowanie nieoczekiwane. Większość jest pewnie zaskoczona powyższymi ustaleniami, stąd też konieczna jest kampania informacyjna, finansowana przez UOKiK. W wolnej grze rynkowej potrzebna jest jakaś interwencja państwa czy nawet instytucji europejskich w obronie "słabszego", ale, po pierwsze, tutaj "słabszy", czyli konsument, wcale nie oczekiwał aż tak daleko idącej ochrony (chociaż teraz z niej skorzysta, skoro "można"... jakby można było wejść do sklepu i wyjść z towarem nie płacąc, też by skorzystał), a po drugie, jak się nad tym jeszcze dłużej zastanowić...
Zapraszam na stronę 98 >>
Andrzej Kisiel