Ponieważ poprzedni wstępniak (Audio 3/2018) zakończyłem pytaniem, więc pozwolę sobie przytoczyć ostatni akapit, aby tę myśl zrozumiale kontynuować. "Nasz sentyment do minionych technik i urządzeń – wzmacniaczy lampowych, głośników szerokopasmowych, a przede wszystkim do gramofonu – łatwo znajduje alibi w relacjach o wysokiej jakości dźwięku, płynącego z takich właśnie, niesłusznie minionych sprzętów.
Ostatecznie można pod ten trend poszukiwania raju utraconego podciągnąć też działanie magnetonu szpulowego. Ale jak zinterpretować pojawiający się renesans kasety magnetofonowej?" Pytanie może trochę retoryczne, bo odpowiedź, albo przynajmniej mocne podejrzenie, rodzą się od razu. Ale powoli, powoli... powoli delektujmy się, trochę masochistycznie, tą perwersyjną myślą.
Oczywiście znajdą się i obrońcy samego brzmienia, ale argumenty musiałyby być nieźle wydumane. Pojawienie się kasety magnetofonowej było chyba pierwszym ważnym przełomowym momentem w rozwoju techniki Hi-Fi, który obniżył jakość na rzecz wygody, a przez to – popularności. I jeszcze nic dziwnego, że dało się na to nabrać wielu ówczesnych pasjonatów, dla których jakość była najważniejsza - ja też zamieniłem magnetofon szpulowy na kasetowy, aby swój system "unowocześnić". I dźwięk nigdy już nie był taki...
Jesteśmy usprawiedliwieni brakiem wcześniejszych doświadczeń, gdyż do tamtego momentu każde nowe rozwiązanie, każdy nowy standard oznaczał realny postęp. Dlaczego jednak nie korzystamy z tego doświadczenia dzisiaj? Delektujmy się dalej. Powrót do lampy i gramofonu, a także do magnetofonu szpulowego, niesie ze sobą przynajmniej poważne walory estetyczne; ponieważ audiofil nie chce być uważany za "estetę" w jakimkolwiek innym zakresie, niż tylko dotyczącym brzmienia, więc tę sferę, przynajmniej w deklaracjach, zdaje się lekceważyć, co przecież wciąż daje się po ludzku zrozumieć. Jednak kaseta magnetofonowa ani nie gra, ani nie wygląda...
Mimo to, jest w niej "coś". Nie, to "coś" jest w nas. Potrafi my być nie tylko irracjonalni, ale nawet w irracjonalności niekonsekwentni i pogubieni. Jest w tym jednak kilka wyraźnie słyszalnych nut, dobrze rozpoznanych. Sentymenty, wspomnienia, idealizowanie przeszłości. A na drugim skraju – pogoń za nowinkami, gotowość rzucenia się na głęboką wodę niesprawdzonych, byle "rewolucyjnych" innowacji. I jedno z drugim nawet próbujemy pogodzić!
Są więc urządzenia w formie "retrospektywne", a w treści "przyszłościowe", takie jak wielkie radiole wyposażone w odtwarzacze strumieniowe, albo odwrotnie, np. wzmacniacze lampowe w ultranowoczesnych obudowach. A to, co rozsądne, pewne, bezpieczne, jest automatycznie przeciętne, nudne, nieatrakcyjne. A przynajmniej w sferze kultury i idei, do?której można zaliczyć zarówno muzykę, sprzęt audio, jak i... politykę, potrzebujemy emocji – świeżych lub odgrzanych. Jesteśmy przecież gotowi na eskapady, podczas których wcale nie mamy ciepłej wody w kranie. Chociaż po każdym, nawet dobrowolnym wysiłku i ubabraniu się, chcemy wreszcie wrócić, usiąść na własnym k... kanapie, wziąć ciepłą kąpiel...
Czasami też nasze kaprysy wchodzą na takie orbity, że obracają się przeciwko sobie samym, i w potrzebie wykonania kolejnej wolty, mimowolnie wracamy do normalności. Wtedy wychodzimy z opresji cało, sądząc, że byliśmy tacy "mądrzy", a tymczasem to była loteria. Każda emocja się zużywa, tak jak każdy sprzęt starzeje się "moralnie", i choćby grał kiedyś świetnie, i wcale się nie zepsuł, to po jakimś czasie już nam nie wystarczy. Chcemy kupić nowy, zwykle zupełnie inny.
Próba opanowania tego mechanizmu i kierowania nim długodystansowo nie jest, niestety, skazana na porażkę; piszę "niestety", bo kierowanie niekoniecznie pozostaje w naszej gestii. Do tego potrzebna jest już wiedza specjalistyczna, tak jak do komponowania muzyki i konstruowania sprzętu. Jest więc pocieszenie: jeżeli biorą się za to pseudofachowcy, to szybciej stracą kontrolę, chociaż może się to skończyć poślizgiem, z którego wyjdziemy mocno poobijani. Na jakiś czas zmienimy kierującego na takiego, który jeździ bezpieczniej, a potem znowu zamówimy zastrzyk adrenaliny.
Trzymając się porównań samochodowych: właściciele samochodów "bezpiecznych" wcale nie są ostatecznie bezpieczniejsi, bo jeżdżą proporcjonalnie szybciej, bardziej brawurowo, utrzymując wciąż podobny dystans do ryzyka wypadku, a nawet śmierci. Ale chociaż potwierdzają to statystyki, to owe ryzyko pozostaje w sferze indywidualnego wyboru. Na "czołówkę" z wariatem niewiele poradzimy, ale ostatecznie takie spotkania są bardzo rzadkie.
Co jednak począć, gdy pędzi na nas stado zombie? Gdy wybory przeszły z zasilania własnymi, indywidualnymi kaprysami, na zasilanie zbiorowym, albo stadnym podporządkowaniem, robi się groźnie. Ale też do czasu, potem stado się rozproszy, aż przyjdzie następny demiurg, zbierze je, i popędzi w inną stronę. Audio to piękna sprawa. Tyle można o nim i w nim napisać.
Andrzej Kisiel